Trochę pokomplikowało się to moje życie. Raczysko nie odpuszcza, wręcz przeciwnie,
w bardzo krótkim czasie rozpędziło się i podwoiło swoją wielkość i objętość. Mnóstwo telefonów, załatwiania, tłumaczenie dokumentacji medycznej, odpowiedzi na pytania.
I co?
I nic. Z Wiednia nikt nie odpowiedział, Z Niemiec, za późno- bo za długi. Ostatnią moją nadzieją został profesor Jarmundowicz. Tak, on jako jedyny uratował mi życie za pierwszym razem, a teraz, gdy jestem w krytycznym stanie, zdecydował się nas przyjąć. Profesor bardzo się zdenerwował, że dopiero do niego przyszłam.
- Jak las spłonął, to Wy chcecie róże ratować! Gdzie byliście przez cały rok?
No, co za pytanie!
Jeździłam po Polsce po najlepszych neurochirurgach, onkologach. Byłam we Włoszech, w Niemczech, w Czechach...
Byłam wszędzie, gdzie coś usłyszałam o leczeniu, lub wspomaganiu leczenia mojego wyściółczaka. Wszyscy byli jednogłośni:
- Należy zaczekać. Póki jest stabilnie i nie rośnie, to może się zatrzymać, może się wchłonąć. Teraz się rehabilitować.
Oprócz miliona przeprowadzonych konsultacji ciągle się rehabilitowałam.
Dwa razy w zeszłym roku byłam u mojego profesorka z wynikami. Ani słowem nie wspomniał, że trzeba już operować tego drugiego " dziada". Ani żaden z neurochirurgów. A teraz?
Teraz to profesor nakrzyczał na mnie, ze swoją kamienna twarzą powiedział, że jest za późno...
Rozpłakałam się, jak malutkie dziecko, szlochałam u niego w gabinecie, nie mogłam opanować łez...
Żal rozsadzał mi duszę.
Czyli co teraz będzie?
- Umrę?
- Nie wiem. Muszę to skonsultować z innymi neurochirurgami i radiologami.
- Profesorze, mam troje dzieci, ale jak...
Nie mogłam dalej nic powiedzieć, bo naszła na mnie ogromna fala smutku, żalu, rozgoryczenia...
Krzysiu wyprowadził mnie na wózku z gabinetu. Siedzieliśmy chwilę pod gabinetem przetwarzając usłyszane informacje.
To już koniec?
- Nie martw się skarbie, będziemy walczyć, do końca, dopóki nam sił wystarczy. Poszukamy wszędzie, choćby pod Ziemią.
- Krzysiu, ale ja już sił nie mam. Nie mam skąd jej zaczerpnąć...zabrał mi nadzieję...zabrał...
- Zobaczymy. Kazał dzwonić po płytki to wtedy zobaczymy.
Przez tydzień bardzo dużo się zmieniło. Guz rzeczywiście zżera mój obwodowy układ nerwowy. Przestałam chodzić, siedzę z ledwością. Rodzina ma przy mnie dużo pracy, jak przy niemowlaku: kąpanie, przebieranie, zmiana pieluszek, walka z odleżynami, szykowanie posiłków, w nocy przekręcanie mnie z boku na bok ..i mnóstwo innych...
Głowę i dłonie mam jeszcze sprawne, bardzo się z tego cieszę.
Poprosiłam księdza o namaszczenie chorych. Bardzo je przeżyłam.
Zadzwonił profesor. Krzysiu odebrał, ponieważ ja ze strachu słowa nie mogłam wypowiedzieć.
- Proszę przyjechać w czwartek. Chciałbym porozmawiać z Panią Joanną i usłyszeć, że chce poddać się operacji. Zaznaczam, że to byłaby bardzo trudna operacja, mniej niż 4% szans na przeżycie.
Znowu płakałam.
- Tylko 4%/?
Operacja po raz drugi na tym samym rdzeniu, to właśnie takie ryzyko. Taka operacja nie była jeszcze przeprowadzana.
Dwa lata temu mój pierwszy guz był długości połowy rdzenia. Częściowo profesor go wyciął. Bardzo dużo pracy było włożone w mój kręgosłup, odzyskałam częściową sprawność dzięki cudownym dłoniom profesora. Drugi guz zajmuje drugą część rdzenia.
Jak teraz będzie? Czy mój sparaliżowany organizm poradzi sobie? Czy te mniej niż 4% to jest już jakaś szansa, czy to już śmierć? Czy się obudzę? Mam milion pytań...
Ale najgorsze jest to, że nikt nic nie wie...
W czwartek prof poinformuje mnie, jak to może technicznie wyglądać. Ale żadnej gwarancji, nic...
Mogę nie poddać się operacji
i pożyć jeszcze troszkę, ale również mogę wyrazić zgodę i umrzeć na stole.
Gdyby ta operacja się cudem udała, to i tak już pozostanę sparaliżowana.
W żadnej z tych opcji nikt nie daje mi gwarancji, jak długo będę żyła, czy w ogóle będę żyła...
Już nie zadaję pytań- dlaczego JA?
Teraz proszę o siłę, żeby udźwignąć to wszystko. Żeby mieć na tyle siły, żeby podołać...
Boże proszę...