Chciałam, naprawdę chciałam w końcu wyzdrowieć z tych guzów. Chciałam, żeby rezonans w końcu wyszedł choć jeden raz dobrze. Mam piętnaście płytek z badaniami rdzenia. Każda kolejna jest gorsza, z gorszą diagnozą. Nigdy nie było słowa "stabilizacja" albo "regres". Teraz bardzo wierzyłam, że wycięli dziada, że będzie mniejszy, że będę mogła jakieś leczenie dalsze mieć prowadzone, żeby te guzy zmniejszać...
A tu bach!!!
Opis spowodował u mnie bezdech, nie mogłam przez dłuższy czas złapać oddechu, myślałam, że umrę...
Jak? Dlaczego?
- Po co on urósł większy niż przed operacją, no po co?
Ostatnia operacja zaledwie cztery miesiące temu, to było umieranie...ale profesorowi się udało. A teraz?
Czy to tak ma być według przysłowia?
Milion pytań ciągle mi krąży po głowie.
I jeszcze odpowiedź mojego onkologa:
- Ja nie wiem czy można dalej Panią leczyć. Nie ma czym. Nie da rady.
Czyli co teraz ze mną? Leczenie paliatywne i czekanie na śmierć? Bo ja nie rozumiem. Naprawdę nie rozumiem.
Trzy lata walki, ciągłej, codziennej walki, żeby teraz, gdy po tych operacjach, gdy mam tak ogromne deficyty neurologiczne, że samodzielnie nie podniosę się z łóżka, żeby teraz mi powiedzieć ,że już nic nie ma dla mnie?
Mam ogromną dziurę niebytu w głowie, coś w rodzaju, że wszystko stracone, cała walka, życie, nadzieja...
Stoję przed takim wielkim murem, patrzę i nic nie mogę zrobić. Jakaś taka nicość zewsząd, nawet ręki nie mam siły podnieść, a co dopiero myśleć...
Siedzę, płaczę, kładą mnie spać, nie mogę usnąć, znowu płaczę i tak ciągle.
- Może to właśnie jest Wola Boża?
A ja tak naprawdę to zmęczona już tym jestem, bardzo...
No i gdzie podziała się ta nadzieja?