środa, 16 maja 2018

NA ROZSTAJU...

Dzisiaj dopiero zrozumiałam słowa,

- gdy zachorujesz na nowotwór, to nie wyzdrowiejesz już nigdy, możesz tylko odwlec to
w czasie, przedłużyć i poprawić sobie jakość życia, ale już nigdy całkowicie nie wyleczysz się.


Bardzo okrutne są  te słowa i trudne do zrozumienia. Bo każdy ma nadzieję, każdy wierzy, że to jemu się uda, że to on będzie ten jeden, może ten pierwszy, któremu się uda wyzdrowieć.
Lecz z perspektywy czasu sama mogę powiedzieć, że te słowa to prawda.
       Gdzieś w naszym organizmie zawsze ukryje się choć jedna komóreczka, taka maleńka, zmutowana, która tylko będzie czekała, aż będzie mogła się uaktywnić i wrócić z potężniejsza mocą. Zrobić przerzuty, zrobić się bardziej agresywna i zaatakować nasze już wyniszczone ciało.
           Ktoś mi powiedział, że bez sensu walczę, bo i tak umrę.
Że bez sensu tak się męczę, wkręcam w to całą moją rodzinę, przyjaciół, znajomych, nawet obcych sobie ludzi.
Po co tak ich obciążam?
Że ludzie są zmęczeni ciągłą pomocą dla mnie.

I w sumie tak się zaczęłam nad tym zastanawiać.
Z jednej strony, to mają rację. Tak, mój nowotwór i jego skutki są ogromne.
Walczę już tak długo, że mi samej trudno w to uwierzyć.
A z drugiej strony, to jak?...
Jak nie walczyć o życie? Zostawić tak i poczekać na śmierć?
Nie potrafiłam tak.
Wszystkie swoje siły zorganizowałam do walki. Każda moja komóreczka, nawet ta nowotworowa walczy wraz ze mną o życie, o to, co człowiek ma najcenniejsze tutaj na Ziemi.
Bardzo bolą słowa, w których inni narzekają, że ja ciągle zbieram, ciągle żebram o każdą złotóweczkę na swoje życie. Że to niby nie ma sensu.
Czyli co według tych osób ma sens? No co?
Dla mnie to jest właśnie to życie, dane mi od Boga.
Jeżeli nie będziemy walczyć o życie, szanować je, to kim będziemy? Do czego nas to zaprowadzi.

           Sama teraz stoję na rozstaju...
Zaczyna brakować pieniędzy na dalsze leczenie, które działa, w którym guzy się powolutku cofają.
Pisałam już wszędzie, chyba do wszystkich. Pozostał tylko miesiąc. Trudne są takie decyzje. Trudna jest walka z biurokracją.
Moja nadzieja jeszcze nie umarła, jeszcze się tli gdzieś w serduchu.

Zawsze będę za ratowaniem życie, nie za uporczywą terapia. lecz za poszanowaniem i ratowaniem życia.

https://www.youtube.com/watch?v=lh1xjNJUzsc
Dla Krzysia.💚











wtorek, 1 maja 2018

TO JUŻ CZTERY LATA...

                  Moje życie mogę podzielić na to sprzed choroby i po chorobie.
Dzisiaj jakoś smutno mi się zrobiło. Podczas majówek zabieraliśmy zawsze dzieci nad wodę, odpoczywaliśmy, ganialiśmy się. Chodziliśmy...
                Teraz siedzę w łóżku i jedynie mogę popatrzeć w tv jak inni pięknie spędzają swoje majówki, jak spacerują trzymając się za ręce, rozbiegane dzieciaczki...biegnące do mam, żeby się przytulić...
Nie potrafię opisać smutku i goryczy jaka we mnie siedzi.
Nowotwór zabrał mi wszystko, niemalże wszystko to, co kochałam robić. Nie zostawił nic, nie zapytał, nie pertraktował. Przyszedł i w jeden dzień wszystko sobie zagarnął. Zostawił mi możliwość walki. Walki tak trudnej i ciężkiej, że po tych czterech latach mam ochotę złożyć broń i usnąć. Naprawdę.
Kochałam miesiąc kwiecień i maj. Mam w tym czasie urodziny, imieniny, jest najpiękniejszy Dzień Matki. Pozostały mi już tylko wspomnienia. Również piękne jak te miesiące.
Nigdy nie przypuszczałam, że nie mając 40 lat będę poruszała się na wózku, będę sparaliżowana,
a moje życie uzależnione będzie od leku, który kosztuje miliony złotych.
Dlatego tyle we mnie smutku narosło.

        Kiedy dzieci dorastają, to rodzice powinni się nimi zajmować, pokazywać jak piękny jest świat, ile można zdziałać w nim wspaniałych rzeczy. Mama powinna przebierać pieluchy, gotować, prać, sprzątać, uczyć tego swoje dzieci.
Ale nie u mnie. To moje dzieci musza to robić od 4 lat. Same musiały się tego nauczyć. Przewijają, sprzątają, gotują, układają mnie do snu, karmią...
Moje kochane dzieci, które powinny mieć beztroskie dzieciństwo, niczym się nie przejmować, przeżywać każdy dzień nie martwiąc się, ze mamę trzeba przebrać, wykąpać.

Nie rozumiem, nigdy tego nie pojmę. Mój kochany mąż musiał podjąć drugi etat, żeby nas wszystkich utrzymać. Przychodzi zmęczony, a mimo wszystko ma siłę, żeby ze mną porozmawiać,
przypilnować dzieci, spojrzeć zmęczonym wzrokiem ogólnie na mieszkanie, naprawić to i owo.
Przed chorobą byłam perfekcyjną panią domu, wszystko musiało być na tip top. Teraz mi to nie przeszkadza.
Gdy Kluseczka pierwszy raz wieszała firanki w dużym pokoju, trochę nierówno, zakładki różnej odległości. Próbowała, ale za każdym razem inaczej wychodziło. To nie szkodzi, to dodaje uroku naszemu pokojowi. Jak nikogo w domu nie ma i zostaję sama, to patrzę na nie i pod nosem się uśmiecham.
Gdy Junior gotuje obiady, to pozbyliśmy się większości garnków, sztućców i talerzy. To nie szkodzi. musiał jakoś się nauczyć sam jak się gotuje, sprząta w kuchni.
Gdy Margolcia zalała pierwszy raz łazienkę i wszystkie białe ciuchy były różowe, gdy pomyliła kapustę z sałatą na bigos. To nie szkodzi, nauczyła się.
 
         Miałam żal, że nie mogę im pokazać życia, jak to w praktyce wygląda. Zabrakło mi czasu bycia zdrowej mamy. Mogłam tylko wytłumaczyć, ale słowa to nie to samo, co czyny.
Zycie zabrało mi najpiękniejszy czas, który mogłabym poświęcić mojej rodzinie. Cztery lata to dużo, to bardzo długo... Gdybym nie zachorowała, to...
No właśnie...mam milion scenariuszy, ale przestałam już gdybać, bo zawsze mi bardzo smutno
i płaczę wtedy.
Moje życie po chorobie...

Chyba jeszcze nie jestem gotowa, żeby  to opisać, smutek zalewa mi serce i duszę.
Zawsze piszę coś pozytywnego, ale dzisiaj nie mogę się na to zdobyć.
Dzisiaj mija dokładnie 4 lata...długie 4 lata od kiedy guzy zaatakowały mój rdzeń i zaczynałam tracić siły w nogach...
4 lata temu moje piękne majówki z rodziną  zamieniły się walkę o życie...





https://www.siepomaga.pl/joannakonkel


💚