Mój mąż, cichy i pokorny względem życia.
Zawsze obok, z pomocną dłonią w każdej sekundzie.
Czy może istnieć większe szczęście, większa miłość, aniżeli mieć bliską osobę na wyciągnięcie reki?
Dobry Bóg zesłał mi Krzysia kiedyś, bo wiedział... Wiedział, że będę go potrzebowała, że sama nie dam rady. Taki cichy mój anioł.
W Sylwestra byliśmy tylko we dwoje. Siedzieliśmy w pieleszach, oglądaliśmy film. To była chwila normalności dla nas, czas tylko nasz. Wtedy ta chwila mogłaby trwać wieczność.
Krzysiu wziął moją twarz w swoje ręce i powiedział coś, co kiedyś już słyszałam podczas przysięgi małżeńskiej:
- Zawsze będziesz dla mnie najważniejsza, moja kochana żono, na całe życie.
Mimo choroby nadal jesteś najpiękniejsza, mimo upływu czasu podziwiam Twoją urodę, mimo niepełnosprawności ciągle widzę jak tańczysz i spieszysz się do pracy, do dzieci. W sercu moim zawsze będą takie właśnie widoki, nasze wspólne wspomnienia, których nikt nigdy nam nie odbierze skarbie.
Pamiętam, jak kiedyś przyrzekał, że w zdrowiu i chorobie, lecz nigdy nie spodziewałam się, że los tak mocno nas doświadczy, takie duże schody będziemy musieli pokonać, gdzie im wyżej, tym schody wyższe.
Patrzyłam Krzysiowi w oczy i płakałam.
Nie tak sobie wyobrażałam nasze wspólne życie.
Chciałam być zdrowa, chciałam chodzić, mieliśmy odchować dzieci i żyć, a nie walczyć każdego dnia o życie.
Dzieci, które tak szybko musiały dorosnąć i przejąć część obowiązków opieki nade mną.
Zmiana pampersów, kąpiele, karmienie
i milion innych czynności, które muszą wykonywać przy mnie. Dla nich to żaden problem, bo tylko spojrzą na mnie, to wiedzą czego potrzebuję.
Ale ja nie chciałam dla nich takiego życia...nie chciałam...
Miały mieć dobre i szczęśliwe dzieciństwo, a wyszło inaczej...
Moja walka z guzami w rdzeniu,a teraz jeszcze
w mózgu nie ma końca, sił coraz mniej...
Dobry Boże, co robię nie tak? Czy dam radę?