Na noc Krzysiu położył mnie spać. Szczęśliwi, że kolejny dzionek razem.
- Krzysiu!!!!
Pomocy, nie mogę oddychać,umieram!!!
- Nie rozumiem, co mówisz!
Podniósł mnie do siedzenia. Przybiegły córeczki.
- Mama usta Ci opadły i oko na dół trochę.
Ja mówię do nich, a to wychodzi tylko bełkot. W głowie wszystko słyszę, ale usta nie wypowiadają niczego.
Boże? Tu udar?
Jeżeli tak, to bardzo Cię proszę, zabierz mnie. Nie dam rady z tym żyć. Proszę, jestem tak naprawdę gotowa, mój mąż, moje dzieci...oni sobie nie poradzą...
- Marika, dzwoń po karetkę, Kornelia pomóż mi przy mamie.
Przyjechali bardzo szybko, zabrali na sor.
Najdłuższy czas na tym sorze. Bez nikogo z rodziny, samiutka. Nie mogłam połykać, ręka bezwładnie wisiała za noszami. Nikt jej nie położył mi na brzuch, wisiała...nikt pampersa nie zmienił...przeleciało...nikt nie podał chusteczki...łzy zalały całą szyję...
Ale oddychałam...
Nie przyszedł...
Zostawił mnie...
Czy ktoś mnie słyszy? Rozumie?
Raniutko przyszło moja Pani Gosia. Moja kochana Pani Gosia. Tak się cieszyłam, że ją widzę, tak mocno chciałam się przytulić, ale nie byłam w stanie. Przyszła, choć nie musiała, podała leki, choć nie musiała.
Później moja doktor z hospicjum po porozumieniu z moim onkologiem załatwiła karetkę i zawiozła mnie tą karetką do Zgorzelca na oddział.
Tam badania i solu medrol, który powinnam dostać zaraz po przywiezieniu na sor.
O jedną dobę za późno podany...
Sparaliżowana cała lewa strona, począwszy od głowy, ciało...jak żyć?
Przez wirusa pobyt na onkologii był jeszcze bardziej smutny...sama, sparaliżowana. Nikt nie trzymał za rękę, nikt nie szeptał do uszka słów:
- Nie martw się skarbie. Poradzimy sobie, przecież wiesz, że mamy siebie, wspólnie mamy wielką siłę.
Zawsze mi to mówił mój mąż, zawsze...
Teraz sama, zapłakana...
Boże kochany...
Ufam