- Idziemy na wesele.
- Tak? Do kogo?
- Do Sebastiana, syna mojej kuzynki.
- Ale znasz go? Przecież wieki go nie widziałaś, nie wiesz co u nich, odpowiedział mój Krzyś.
- Skarbie, pójdziemy, wiesz dlaczego?
Bo nie wiem, ile mamy czasu, ile nam dane, bo to rodzina, bo takie chwile należy celebrować,
bo Marika kiedyś " chowała " się z Sebastianem, bo kluska nie zna tej rodziny...bo...
Jest dużo " za ".
Poszliśmy.
Było pięknie, tak nowocześnie.
Kiedy składałam życzenia Sebastianowi, zamiast cieszyć się, że rozpoczyna nowe życie z Weroniką, to płakałam. Tak płakałam, aż zwrócili mi uwagę.
Ale to siedziało we mnie, głęboko w sercu. Przypomniały mi się wszystkie chwile, kiedy był taki malutki, a ja przyprowadzałam do Basi maleńką Marikę, żeby zostawała z nią, kiedy ja chodziłam na kursy i szkolenia z Urzędu Pracy. Prawie rok czasu.
Basia pracowała w sklepiku, sprzedawała, przyjmowała towary i zajmowała się dwójką dzieci.
Dawno to było, prawie przez wszystkich zapomniane. Na zapleczu, na kołderce dwa małe szkraby bawiły się cukierkami, gumami. Grzecznie, jakby wiedziały, żeby nie przeszkadzać za wiele.
W zimniejsze dni u cioci Ewy łobuzowały. Wtedy przy tych życzeniach wrócił cały obraz tych maleńkich dzieciaczków, które teraz same mają rodziny. Są dorosłe, a Marika ma już swojego synka.
Jak i kiedy ten czas przeleciał...?
Po weselu do szpitala. Badania...
Ten strach podczas badań i oczekiwanie na wyniki jest okropny. Nie mogę wtedy normalnie oddychać, boli mnie cały brzuch, trzęsę się cała i mam nerwy.
- Mamo nie można z Tobą w ogóle wytrzymać, może jakąś tabletkę?
- A przestań, mało tych prochów już biorę.
O 6.30 gotowa do przyjęcia do szpitala. Badania trzeba było podzielić na dwa dni. Jakie ogromne szczęście miałam, że ordynator zezwolił mojemu mężowi zostać ze mną na noc.
W nocy przecież trzeba toaletę, przekręcać mnie i mnóstwo rzeczy przy mnie trzeba zrobić związanych nie tylko z toaletą.
Kiedy szukałam badania u ginekologa, to nigdzie nie udało się dostać osobie sparaliżowanej na wózku. Nawet prywatnie. Żaden ginekolog nie zechciał mnie przyjąć do badania.
Udało się w szpitalu oddalonym o ponad 100 kilometrów od Głogowa.
Rezonans długo trwał, choć był podzielony na dwa etapy.
Badania z krwi wyszły niezbyt dobrze, ale można im pomóc lekami.
W badaniu głowy wyszły nowe dwa guzy w trzeciej komorze. Pod koniec października mam już zamówione wizyty w Warszawie z neurochirurgami. Natomiast w rdzeniu, tutaj niespodzianka.
Leki dotarły do środka rdzenia!
Bardzo dobra wiadomość, cieszymy się przeogromnie, aż serce puchnie z radości. Zeszły nacieki
w rdzeniu, opisywany jest znaczny regres. Czyli cudnie i do przodu. Walka nadal trwa.
Choć z tyłu głowy ciągle słyszę, że to inhibitory, że to na chwilę tylko, że progres jest wpisany
w to leczenie...
Na dzisiejszy dzień wygrywam.
Choć nie ukrywam, że moje zdolności neurologiczne mocno podupadły. Mimo rehabilitacji nie można ich odzyskać. Czasami w nocy po cichutku płaczę, że nie mogę czegoś zrobić, czy złapać przedmiotów
jak jeszcze miesiąc temu. Cieszę się, że mam tę rehabilitację, z jednego procenta, bo gdybym tak miała cały czas leżeć tylko w łóżku to... ciężko.
Nadeszła jesień. Bardzo ciężka pora dla osób chorych onkologicznie i neurologicznie.
Nie pomaga nam ta pandemia. Wszystko się opóźnia, a choroby nie zaczekają na zakończenie pandemii, nie opóźnią się przecież.
Moja kochana kluseczka u onkologa...tak bardzo się boję...Boże...