Od ponad pięciu lat jestem sparaliżowana, całym moim światem stało się moje łóżko i kawałek komody, na której stoją leki, tlen i inne rzeczy, które pomagają, gdy zaczyna być źle ze mną. Wszystko na odległość ręki, żeby jak najbliżej można sięgnąć.
Każdego dnia jestem szczęśliwa, że mogę siedzieć na tym moim łóżku, patrzeć, oddychać i mieć rodzinę.
Zaczyna być trudniej, ciężej... Inhibitory, które biorę od czterech lat zostawiają mnóstwo skutków ubocznych.
Najgorsze jest ogólne osłabienie i zmęczenie, słabe wyniki, drgawki, które mogą trwać kilka godzin, chore nerki, tarczyca, serducho, wątroba...ech, mnóstwo tego już jest.
Szybkim krokiem zbliżają się Święta Bożego Narodzenia, a ja ciągle mam w głowie słowa
pani doktor i neurochirurga, którzy w maju mi powiedzieli, że przy tych przerzutach w mojej głowie
i rdzeniu nie dożyję tegorocznych Świąt. A one już tak blisko...
Brak słów, żeby napisać coś sensownego.
Staram się żyć " normalnie", jak można to nazwać. Codzienne czynności, rehabilitacja, nawet byłam
u dentysty. Wyszłam na dwór pierwszy raz od dłuższego czasu. Wręcz zachłysnęłam się
jesienno-zimowym powietrzem. Czułam na twarzy wiatr, w oczy wiało, zmarzłam, ale to był ten ułamek, kiedy człowiek wie, że jest jeszcze na tym świecie.
Stoi już nasza piękna choinka, ubrana przez dzieci, światełka, roraty, rekolekcje, czekamy...
PS Krzysiu mój...
Ty dobrze to wiesz, trzeba nam iść...
jak gdyby nic, jak gdyby czas
wcale na pół nie przeciął nas...
https://www.youtube.com/watch?v=Z_npwhIdqR4
💚