- Mamuś ten samolot nie powinien tak trząść nami, przecież to tylko chmury, a nie wertepy na drodze.
- Nie martw się żabko to niewielkie turbulencje.
- O matko, o matko!
Marika tak panikowała i tak się bała, jakby miał za chwilę nastąpić koniec świata. Po chwili wylądowaliśmy na lotnisku w Ciampino. Włosi bardzo mi pomogli, mimo, że nie znałyśmy języka dogadaliśmy się z obsługą.
Odebrał nas Paweł, mąż Gosi. Obce dla nas osoby, nigdy się nie spotkaliśmy, a przyjęli nas pod swój dach, nakarmili, dbali, wozili. Ogromny szacunek dla Państwa Kaczmarków.
W środę konsultacja u profesora Alessandro Olivi była dla mnie przeogromnym zaskoczeniem. Światowej sławy profesor sam ściągał mi buty, jego dobre oczy mówiły:
- Nie bój się dziecko, nie zrobię Ci krzywdy, chcę dla Ciebie dobra.
Rozmawiali z nimi moi przyjaciele: Paweł, Gosia, Ela i Agnieszka-pielęgniarka, którą nam zesłał Anioł Stróż. Znająca język medyczny, pracująca w Poliklinice Gemelli od ponad dwudziestu lat. Nie uważam, że to przypadek.
- Jest to bardzo ciężki i trudny przypadek, jest to rzadka choroba.
Olivi mówił, a Agnieszka tłumaczyła na bieżąco. Z tego co zrozumieliśmy, to, że radioterapia
w Polsce nie została porządnie wykonana, operacja u Jarmundowicza była dobra ale radioterapia była niepotrzebna, bo zamknęła drogę do całkowitego wyleczenia guza pierwotnego. Profesor pokazał mi na zdjęciach z rezonansu jak bardzo mi zniszczyli rdzeń, że od szyjnego do piersiowego jest czarno, że nic już nie ma.
Ale jakie było Jego zdziwienie, gdy badał moje nogi, że nimi ruszam, że w miarę stoję z podpórkami.
- Belissimo, perfetto, to i ja zrozumiałam bez tłumaczenia, że jest zadowolony.
Na tak długie uszkodzenie rdzenia, to według medycyny powinnam tylko leżeć. Ale rehabilitacja
w Aksonie postawiła mnie tak na nogi.
- Przykro mi, ja jestem tylko neurochirurgiem, muszę skonsultować się z innymi lekarzami, onkologiem, radiologiem, chemio-terapeutą. Oni pomogą podjąć mi decyzję, jaki będziemy mieli plan leczenia. Proszę cierpliwie czekać.
Tak więc musiałam uzbroić się w cierpliwość i czekać.
Ale Gosia już miała plan. Zrealizowała moje największe marzenie. Wraz z Pawłem zawieźli nas do San Giovanni Rotondo, do Padre Pio. Droga długa, ponad pięćset kilometrów w jedną stronę. Dla mnie każda dłuższa trasa, to zmęczenie i spuchnięte nogi, ale chęć spotkania ze Świętym była silniejsza. Sanktuarium bardzo opływa w bogactwo, wszędzie złoto, drogie kamienie i mnóstwo turystów. Ustawiłam się z córeczką na końcu kolejki, żeby powoli zbliżyć się do szklanej trumny.
Wszyscy jej dotykali, ja nie miałam śmiałości, modliłam się, łzy leciały na koszulkę. Czułam obecność, dotyk. Nie istniało nic na około, tak, jakby wszyscy zniknęli. Jak bym była
w niebycie. Trudno opisać te wszystkie emocje, jakby szloch duszy i serce, które chciało wyskoczyć z klatki piersiowej. Gdy Mariczka powiedziała, mamuś musimy już iść, to tak jak bym wróciła.
- No dobrze żabko, już idziemy.
Wsiadłam na wózek i odjechaliśmy. Ale za chwilkę zawołał nas zakonnik, Kapucyn, który tam się modlił. Wyciągnął Krzyż i dotknął mojej głowy, kolana i się modlił. Ponownie łzy wystrzeliły mi z oczu. Podjechałam bliżej ołtarza, żeby się jeszcze pomodlić i ten sam Brat ponownie podszedł. Gosia mu wytłumaczyła, że jestem bardzo chora i przyjechałam z Polski. On ponownie wyciągnął Krzyż i ponownie mnie pobłogosławił. Wytłumaczył, że to jest Krzyż Ojca Pio, że tym Krzyżem byli błogosławieni Papieże. Na początku dłuższej belki tego Krzyża znajduje się zamknięte kółko,
w którym są umieszczone relikwie Świętego. Jest to krew z Jego dłoni, ze stygmatów. Jakaś Pani również chciała błogosławieństwo Krzyżem, ale Zakonnik schował Go, powiedział mi, że będzie się za mnie modlił.
Ja czułam, że muszę tam pojechać, że coś mnie tam ciągnęło. Duchowo odkryłam się na nowo, więcej wiary, siły. Droga powrotna była trudna, wszystko mnie bolało. Ale dałam rade.
Czekam na dalsze wiadomości z Gemelli.