sobota, 28 maja 2016

ITALIA, ROMA, BRACCIANO

Wyleciałam z Margolcią do Rzymu. Pożegnanie z mężem i siostrą było bardzo trudne. Łzy leciały wielkimi grochami, nie wiedziałyśmy co dalej...Leciałam po życie, po nadzieję, po wiarę. Podświadomie czułam, że robię dobrze, że będzie dobrze.
- Mamuś ten samolot nie powinien tak trząść nami, przecież to tylko chmury, a nie wertepy na drodze.
- Nie martw się żabko to niewielkie turbulencje.
- O matko, o matko!
Marika tak panikowała i tak się bała, jakby miał za chwilę nastąpić koniec świata. Po chwili wylądowaliśmy na lotnisku w Ciampino. Włosi bardzo mi pomogli, mimo, że nie znałyśmy języka dogadaliśmy się z obsługą.
Odebrał nas Paweł, mąż Gosi. Obce dla nas osoby, nigdy się nie spotkaliśmy, a przyjęli nas pod swój dach, nakarmili, dbali, wozili. Ogromny szacunek dla Państwa Kaczmarków.
W środę konsultacja u profesora Alessandro Olivi była dla mnie przeogromnym zaskoczeniem. Światowej sławy profesor sam ściągał mi buty, jego dobre oczy mówiły:
- Nie bój się dziecko, nie zrobię Ci krzywdy, chcę dla Ciebie dobra.
Rozmawiali z nimi moi przyjaciele: Paweł, Gosia, Ela i Agnieszka-pielęgniarka, którą nam zesłał Anioł Stróż. Znająca język medyczny, pracująca w Poliklinice Gemelli od ponad dwudziestu lat. Nie uważam, że to przypadek.
- Jest to bardzo ciężki i trudny przypadek, jest to rzadka choroba.
Olivi mówił, a Agnieszka tłumaczyła na bieżąco. Z tego co zrozumieliśmy, to, że radioterapia
w Polsce nie została porządnie wykonana, operacja u Jarmundowicza była dobra ale radioterapia była niepotrzebna, bo zamknęła drogę do całkowitego wyleczenia guza pierwotnego. Profesor pokazał mi na zdjęciach z rezonansu jak bardzo mi zniszczyli rdzeń, że od szyjnego do piersiowego jest czarno, że nic już nie ma.
Ale jakie było Jego zdziwienie, gdy badał moje nogi, że nimi ruszam, że w miarę stoję z podpórkami.
- Belissimo, perfetto, to i ja zrozumiałam bez tłumaczenia, że jest zadowolony.
Na tak długie uszkodzenie rdzenia, to według medycyny powinnam tylko leżeć. Ale rehabilitacja
w Aksonie postawiła mnie tak na nogi.
- Przykro mi, ja jestem tylko neurochirurgiem, muszę skonsultować się z innymi lekarzami, onkologiem, radiologiem, chemio-terapeutą. Oni pomogą podjąć mi decyzję, jaki będziemy mieli plan leczenia. Proszę cierpliwie czekać.
Tak więc musiałam uzbroić się w cierpliwość i czekać.
Ale Gosia już miała plan. Zrealizowała moje największe marzenie. Wraz z Pawłem zawieźli nas do San Giovanni Rotondo, do Padre Pio. Droga długa, ponad pięćset kilometrów w jedną stronę. Dla mnie każda dłuższa trasa, to zmęczenie i spuchnięte nogi, ale chęć spotkania ze Świętym była silniejsza. Sanktuarium bardzo opływa w bogactwo, wszędzie złoto, drogie kamienie i mnóstwo turystów. Ustawiłam się z córeczką na końcu kolejki, żeby powoli zbliżyć się do szklanej trumny.
Wszyscy jej dotykali, ja nie miałam śmiałości, modliłam się, łzy leciały na koszulkę. Czułam obecność, dotyk. Nie istniało nic na około, tak, jakby wszyscy zniknęli. Jak bym była
w niebycie. Trudno opisać te wszystkie emocje, jakby szloch duszy i serce, które chciało wyskoczyć z klatki piersiowej. Gdy Mariczka powiedziała, mamuś musimy już iść, to tak jak bym wróciła.
- No dobrze żabko, już idziemy.
Wsiadłam na wózek i odjechaliśmy. Ale za chwilkę zawołał nas zakonnik, Kapucyn, który tam się modlił. Wyciągnął Krzyż i dotknął mojej głowy, kolana i się modlił. Ponownie łzy wystrzeliły mi z oczu. Podjechałam bliżej ołtarza, żeby się jeszcze pomodlić i ten sam Brat ponownie podszedł. Gosia mu wytłumaczyła, że jestem bardzo chora i przyjechałam z Polski. On ponownie wyciągnął Krzyż i ponownie mnie pobłogosławił. Wytłumaczył, że to jest Krzyż Ojca Pio, że tym Krzyżem byli błogosławieni Papieże. Na początku dłuższej belki tego Krzyża znajduje się zamknięte kółko,
w którym są umieszczone relikwie Świętego. Jest to krew z Jego dłoni, ze stygmatów. Jakaś Pani również chciała błogosławieństwo Krzyżem, ale Zakonnik schował Go, powiedział mi, że będzie się za mnie modlił.
Ja czułam, że muszę tam pojechać, że coś mnie tam ciągnęło. Duchowo odkryłam się na nowo, więcej wiary, siły. Droga powrotna była trudna, wszystko mnie bolało. Ale dałam rade.
Czekam na dalsze wiadomości z Gemelli.
padre pio

poniedziałek, 16 maja 2016

NIE WIE NIKT CO SIĘ MOŻE ZDARZYĆ...

Minęło ponad dwa tygodnie, wydarzyło się mnóstwo zjawisk. Przyjemne i mniej przyjemne. Zwariowany i burzliwy czas. Koleżanka Marta redaktorka z Sensacyjni zorganizowała akcje charytatywne, w których brała udział cała moja rodzina. Donatka zajęła się papierkową pracą, pomagając mi w zorganizowaniu różnych zgód. Zbieraliśmy pieniądze, żebym mogła wylecieć do Rzymu na konsultację. Włączyli się chłopaki z Patriotycznego Głogowa. Dowiedziałam się, jak wielu mam życzliwych osób, ile pięknych serc gotowych jest mi pomóc. Lecz zdarzają się również przykre sytuacje. w niedzielę kwestowaliśmy na targu z puszkami.
- Nie jest Pani wstyd tak na wózku siedzieć i żebrać do puszki?
Zapytał pan pięknie ubrany w dobrze skrojonym garniturze.
- Proszę Pana, ale ja....
Nie mogłam słowa wypowiedzieć, bo łzy zalały mi oczy i głos z gardła nie chciał się wydostać. Smutek zaszył się w sercu. I choć była ze mną rodzina i przyjaciele bardzo źle się poczułam.
- Wstyd! Żeby na wózku tak brać na litość.
Znowu usłyszałam z tyłu głowy słowa Pani, która dopiero opuściła drzwi kościoła. Dlaczego tak do mnie mówią osoby wracające ze Mszy Świętej? Przecież najważniejsze przykazanie katolików mówi : "Miłuj bliźniego swego jak siebie samego". Może ja czegoś nie rozumiem?
W ten sam dzień mieliśmy koncert charytatywny. Nagłośniony był w mediach, gazetach, portalach internetowych. Ludzie dawali lajki, obiecali, że przyjdą a tu znowu niespodzianka. Przyszli nieliczni przyjaciele i bliscy znajomi. Dlaczego tak się dzieje w naszym mieście? Jeżeli jest ogłoszona zbiórka dla dziecka na nową ortezę, bo stara już się znudziła i jest mniej kolorowa, albo zbierają na komputer dla słabowidzącego dziecka to odzew jest niesamowity. Ludzie wrzucają pieniądze, dają mnóstwo fantów ciekawych na licytację. A jeżeli dorosły prosi o pomoc bo WALCZY O ZYCIE, to nie ma nikogo, kto chciałby pomóc. A jeszcze będą mieli pretensje, że siedzisz na wózku i prosisz o pomoc. Dzieci kiedyś dorosną, wyrosną z kolejnych ortez, komputer straci na wartości a mnie już może nie być... Cy życie dorosłej osoby posiada mniejszą wartość niż orteza czy komputer? Czy naprawdę istnieje aż taka znieczulica?
Bardzo bogaty mężczyzna powiedział do mojej siostry, że on by się wstydził tak robić jak my. Czyli, co?
Czyli my powinniśmy się wstydzić prosić o życie, skoro istnieje szansa?
Jutro lecę do Rzymu. Radość i niepewność mieszają się jednocześnie w mojej duszy. Mam tam Gosię, dzięki której to się zaczęło. Nie znamy się fizycznie, lecz mamy ciągły kontakt telefoniczny, jak pokrewne duszyczki. Ona mnie motywuje, wspiera i daje nadzieję, ze poradzę sobie w Rzymie, bo Ona mi pomoże. Jest też profesor onkolog neurochirurg, który mnie serdecznie zaprasza
i bardzo chce pomóc w zwalczaniu mojego dziada, no teraz to dwóch dziadów. Ostatnia moja noc tutaj, w moim domku. Będę kochać i tęsknić. Ale zrobię wszystko aby dać sobie szansę na życie. Mam przeczucie, że muszę tam być, że wszystko będzie dobrze. Robię to nie tylko dla siebie, rodziny czy tych wszystkich bliskich, którzy mnie wspierają. Robię to, bo wiem, że mam w życiu jeszcze jakieś ważne sprawy do załatwienia. Jeszcze nie wiem jakie, ale czuję, że będą one mega dobre.
- Mamusiu, obiecaj, że przyjedziesz zdrowa i będziesz chodziła, dobrze? Ja już nie będę do Ciebie pyskowała i nie będę się fochała, ale wróć do nas. Kocham Cię mocno.
To są słowa mojej malutkiej Kluseczki.
- Dobrze serduszko.
Jestem gotowa.