poniedziałek, 28 marca 2016

MOJA CZTERDZIESTKA

Nigdy nie pomyślałabym, że swoje czterdzieste urodziny będę spędzała w szpitalnym pokoju, walcząc o życie. Nie tak miało być, nie ten lokal, nie ten czas, nie ten smutek…
Rok wcześniej planowałam, dekorowałam, zapraszałam w myślach swoje urodziny a teraz…
Teraz z ledwością siedzę na wózku i czekam od rana na rodzinę ze łzami w oczach. No tak, wiedziałam, że pierwszy przyjedzie Krzysiu z dziećmi. Byłam twarda, nie dałam się smutkowi.
W końcu to moja najukochańsza rodzina, moi najbliżsi. Przywieźli prezenty. Za chwilkę siostra wpadła jak burza z Szymonem, Sarką, Patką. Jak się za nimi stęskniłam. Przywieźli prezenty, udekorowali salę balonami, serpentynami, nawet mój wózek miał przyczepione baloniki na rączkach, kołach, wszędzie było pełno kolorowej serpentyny. Ogromny tort wystarczył dla wszystkich. Patrzę, a tu moi rodzice i teście wchodzą do maleńkiego pokoiku.
- Matko, ale Was dużo.
Dobrze, że moja sąsiadka wyszła na przepustkę, bo było wolne łóżko do siedzenia.
Już prawie zjedliśmy tort, a tu wchodzi Justyna z Arkiem i dzieciaczkami: Iga, Hania, Eryk
i Dawidek. Myślałam, że dech mi odebrało. I kolejny tort.
- Hurra, tyle dzieci, tyle radości.
Radość przeogromna, bo byli wszyscy, których kocham i na których mi bardzo zależy.
Gdy przyszło do zdmuchnięcia świeczek, płakałam. Tak mi było przykro, tak dusza bolała, łzy poleciały po policzkach…
- Ciociu, dlaczego płaczesz w swoje urodziny?
- Patunia, bo ciocia jest z jednej strony bardzo szczęśliwa, a z drugiej jest mi bardzo smutno.
- A dlaczego jest Ci smutno w Twoje urodziny ciociu? Powinnaś się cieszyć,
Och te moje rezolutne siostrzenice. Jak wytłumaczyć maluchom, że boli, że wózek, że rak, że kalectwo… No jak?
Na dworze piękna wiosna, kwitły magnolie, słoneczko uśmiechało się pełnymi promieniami, a ja?
Ja na zewnątrz uśmiech i radość a w środku walka ze łzami, aby nie wypłynęły na zewnątrz, aby się tam udusiły. Udało się. Jak cała rodzina wyjechała, to mogłam wieczorem im pozwolić wypłynąć. Całą noc przeleżałam i myślałam. Znowu te myśli, trudne do opanowania łzy i ból gdzieś w okolicy serca. Ale dla rodziny byłam twarda, cieszyłam się, to najważniejsze.
W niedzielę w kapliczce na mszy, którą znajomi zamówili na moje urodziny podszedł do mnie zakonnik.
- Siostra ma dwóch Aniołów.
- Ja?
Zapytałam zdziwiona, bo nie słyszałam, kiedy zakonnik do mnie podszedł.
- Tak. I powinna siostra pomodlić się do nich.
- Ale nikt nie ma dwóch Aniołów proszę księdza. Skąd ksiądz to wie?
- No właśnie. Widzę Ich. Musisz być wyjątkowa dla Boga.
- Ciekawe. Ciekawe, że akurat ja. Cierpię, ciągle płaczę, a ksiądz mi takie rzeczy mówi.
- Uwierz dziecko.
Rozpoczęła się msza. Skąd ksiądz może takie rzeczy wiedzieć. Mówią na oddziale, że zakonnik jest wyjątkowy, że widzi rzeczy, których człowiek nie potrafi dojrzeć. Ale gdzie ja? Walczę ze sobą, swoimi słabościami, kalectwem, rakiem, niepełnosprawnością a On wyskakuje mi z takimi tekstami.
Po mojej urodzinowej mszy czułam się lepiej, jakby ktoś ciężar mi z serca ściągnął, wyrzucił, tak, jakby moja dusza na nowo się zaczynała odradzać. Było mi dobrze, zaczęłam się uśmiechać, zauważać wiosnę, ludzi… Chyba coś się we mnie zaczynało zmieniać.
40 lat

40 lat1

wtorek, 22 marca 2016

PRZYSTOSOWANIE DO WÓZKA

Nadeszły pierwsze święta i bardzo chciałam do domku. Krzyś zakupił mi wózek inwalidzki. Okazało się, że dofinansowanie należy się dopiero, gdy wyjdę ze szpitala. Moja rodzina nie bardzo miała jak mnie przetransportować z Wrocławia do domu, więc zrobili zrzutkę i kupili nowy wózek, żeby nie było później problemów.
Wsadzili mnie cyklopem na wózek. Dziwne uczucie. Nie mogłam usiedzieć, ześlizgiwałam się
z niego, trzeba było mnie przywiązać. Podłożyli mi poduszki, żeby lepiej trzymały. Siedziałam
i płakałam. Boziu, co ze mnie zostało? Nawet siedzieć sama nie potrafię, dlaczego tak się dzieje?
- Asik, jak wrócisz, to po świętach będziemy się uczyć siedzenia i wzmocnimy troszkę Twoje plecy, ok?
- A to się tak da? Tak bez czucia siedzieć?
- Nie martw się, wszystko się da, jak tylko będziesz chciała, musisz uwierzyć i myśleć o tym.
- Ciekawe? Już to wcześniej słyszałam. Jakaś zbieżność, czy wszyscy tutaj we Wrocławiu są po tej samej szkole?
Pojechałam do domku.
Trudna i ciężka droga, ale poradziłam sobie. Dużo siły musieli włożyć mąż i syn, aby wciągnąć mnie na górę. Ale udało się. Po czterech miesiącach pobytu w szpitalach mój domek był jak oaza, czułam się szczęśliwa, że wróciłam chociaż na trzy dni. Wszyscy przyszli, żeby mnie powitać. Tak się cieszyłam, choć zmęczenie i światło zamykały mi powieki. Wyszli, wszyscy poszli, abym odpoczywała. Patrzyłam na mój domek i łzy leciały mi po policzkach. Coraz mocniej i mocniej…
Wychodziłam z mojego mieszkania o własnych nogach, a wróciłam na wózku, przywiązana, żebym nie spadła.
Rozpłakałam się, łzy lały się strumieniami, gorące grochy ciekły po koszulce. Wszędzie zdjęcia jak stoję, jak biegnę, jak tańczę…Nie mogłam wytrzymać, nie mogłam i łzy zalały mi duszę, pociekły po wózku, nie dałam rady być w moim domku, gdzie byłam taka szczęśliwa, taka zdrowa
i taka biegająca na nogach…
A teraz? A teraz nic nie czuję, tylko głęboki żal, żal, który rozsadza mi duszę. I te łzy, które spływają po policzkach jak wodospad, który końca nie ma. A więc tak teraz ma wyglądać moje życie?
Kaleka na wózku! Tak, teraz jestem kaleka na wózku, muszę się z tym pogodzić. Przecież obiecałam sobie, że będę walczyć. No, ale łatwo powiedzieć, jak się jest daleko od domku. Poległam, poprosiłam, żeby położyli mnie do łóżka, umyli, zmienili pampera i dali kolację. Noc była koszmarem, ciągle budziłam męża, żeby mnie przewracał na boki, łóżko było domowe, a nie szpitalne, a ja odzwyczaiłam się od domowego. Wszystko przemokło, było mi wstyd.
- Mamusiu, nie martw się, będę Cię zawsze przewracała, jak tylko będziesz chciała, w nocy nawet kilka razy mogę przychodzić, mam nawet taki dzwoneczek, żebyś mogła mnie wezwać. Mamusiu, tylko nie płacz, proszę…
Moja najmłodsza córeczka, pewnie zrobiłaby wszystko, żebym nie płakała. Moja Kluseczka pochodzi z ciąży bliźniaczej, lecz niestety, tylko Ją przywitaliśmy na świecie. Ale wszędzie Jej pełno, jakby ze dwie Jej było, kochana Nasza…
- Dobrze Kluseczko, mamusia już nie będzie płakała. Przyjmuję Twój dzwoneczek i obiecuję, że jak będę potrzebowała pomocy, to wezwę moją małą księżniczkę.
- Ok i pobiegła do pokoju.
Och, jak cudownie być w domku, obudziłam się z zapuchniętymi oczami ale to Wielkanoc, najważniejsze święta. Choć były bardzo skromne. Zeszła się rodzinka, każdy przyniósł jakieś ciasto, sałatkę. Pod wieczór bolał mnie kręgosłup od siedzenia na wózku i głowa od wrażeń. Ponownie do swojego łóżeczka. Noc przeszła już znacznie lepiej. Użyłam raz dzwoneczka, żeby Kluseczka czuła, że jej bardzo ufam.
Musze tylko powiedzieć, że te pampery dla dorosłych są do bani. Przeciekają wszystkimi boczkami, nie do opanowania. Są beznadziejne, nie są chłonne, w ogóle nie nadają się do zakładania. Przydały by się takie jak dzieci mają, z powłoką, nie przemakające. Ale cóż można zrobić? Może kiedyś ktoś mądry wymyśli coś dla dorosłych ?
Bardzo ciężko mi było rozstać się z rodziną, żeby powrócić na oddział. Znowu było morze łez. Nie mogłam tego opanować, no nie mogłam! Cała koszulka mokra, oczy spuchnięte.
- Mamo, nie martw się. Będę pilnował sióstr i pomogę im w lekcjach. Obiecuję.
Nawet nie zauważyłam, kiedy z mojego malutkiego synka stał się takim pięknym i odpowiedzialnym mężczyzną. Mój synek, matko, kiedy On tak urósł? Kiedy to się stało? Czy przez tą przeklętą chorobę przeoczyłam wejście w dorosłość mojego synka? To niesprawiedliwe!
Ale wiedziałam, czułam, że będzie dobrze, że dzieci sobie poradzą, że mogą na siebie liczyć. Gdy odjeżdżałam i machałam do nich na pożegnanie, czułam w sobie siłę, chyba po raz pierwszy uwierzyłam, że może się uda. Byłam dumna, że mam mądre dzieci, że wspierają się wzajemnie, że dobrze je wychowaliśmy z mężem. W całym tym smutku, patrząc na nie w oknie, wiedziałam, że One są silniejsze niż Ja, że swoją siłę rozdzielają miedzy siebie a rodziców.
Dziękuję Ci Boże za piękny Dar w postaci moich Dzieci.

piątek, 18 marca 2016

POŚWIĘTNE

Zawieźli mnie do pokoju, dr zbadała, kazała opowiedzieć w skrócie skąd mam tego nowotwora i jak się czuję. Bez sensu. Ledwo żyłam, a ona mi takie pytania zadaje. Jak mnie Krzysiu rozpakował, to musiał wracać do domu i zostałam sama…
Na łóżku obok leżała doktorka po chorobie immunologicznej. Zaprzyjaźniliśmy się. Ona była chodząca, a ja wyłam z bólu. W piątek miałam mieć pierwszą prawdziwą rehabilitację. Z jednej strony ciekawość, a z drugiej strach, że sobie nie poradzę. Ciężko było zasnąć. W nocy kilka razy wołałam pielęgniarkę, prosiłam o zmianę pampersów, cewnika. Matko, jak ta nocka się ciągnęła, nie mogłam w ogóle spać.
Rano przywieźli dźwig i przerzucili mnie na kozetkę, na leżąco zawieźli na salkę.
- Witaj Asik, jestem pani Magda i będę Twoją fizjoterapeutka.
- Dzień dobry pani Magdo, tak się boję.
- Nie martw się dziecko kochane, już ja Ciebie postawię na nogi.
- No ciekawe jak?
- Asik, musisz mocno się starać, dużo ćwiczyć i ciągle myśleć o ruchu kończyn. Rozumiesz? Musisz ze mną współpracować i najpierw przystosujemy Cię do wózka, żebyś mogła samodzielnie się na nim poruszać. Nauczę Cię wszystkiego, co może przydać się w życiu oso dla osoby niepełnosprawnej.
Popłakałam się. A więc to tak jest, po to dali mnie tutaj, żeby zrobić ze mnie kalekę, żebym do końca życia jeździła na wózku inwalidzkim. Panie Boże, ale dlaczego?
Zebrałam myśli, wytarłam łzy i zaczęłam swoja pierwszą prawdziwą rehabilitację. Odważniki, kijki i ćwiczenia głównie rąk, aby je wzmocnić, aby były silne, żeby udźwignęły moje wielkie i bezwładne ciało. Po półtorej godziny odwieźli mnie na salę. Zmęczona usnęłam. Obiadek, kolacja i spać. I tak mijały kolejne ciężkie dni ćwiczeń. Poznałam innych, jeżdżących na wózkach, pogodzonych ze swoim losem.
- Piotrusiu, a dlaczego Ty tutaj przyjeżdżasz?
- No wiesz Aśka, spastyka, przykurcze, ból w kolanach i lędźwiach. Ja tutaj do Pani Oli, bo świetna jest do przykurczy.
- Aha, a skoro tutaj tak często przyjeżdżasz, to moja Pani Magda w czym jest dobra?
- W urazach rdzenia.
- O, to coś dla mnie.
- Młoda, nie oczekuj cudów, nikt po takim urazie nie chodzi i póki co nie będzie chodził. Nawet nie masz co się łudzić. Medycyna nie znalazła lekarstwa na odbudowę rdzenia a sam się nie regeneruje.
- Naprawdę? Nie wierzę Tobie!
Znowu się popłakałam, jejku, dlaczego nikt mi tego nie powiedział. Poprosiłam doktorkę o rozmowę. Kobieta wytłumaczyła mi to dokładnie tak samo, jak to opisał Piotruś.
- Pani doktor, ale ja będę chodziła?! Prawda? Będę!
- Tego nikt nie może zagwarantować. Czasami trwa to rok, albo dłużej. Neurologia jest tak skomplikowana i nigdy nie można przewidzieć, jak będzie u danej osoby to przebiegało. Wszystko mieści się w głowie kochane dziecko. Musisz myśleć o połączeniach biegnących z głowy do nóg, może znajdą inną drogę i nóżki się ruszą. Potrzeba dużo czasu i jeszcze więcej rehabilitacji. Ale najważniejsze Asiu, żebyś w to uwierzyła.
- Pani dr ale jak uwierzyć, skoro ja nawet nie siedzę?
- Dziecko, czas… Potrzeba dużo czasu, już Ci mówiłam.
I wyszła. Zostałam sama ze swoimi myślami.

poniedziałek, 14 marca 2016

NADPROGRAMOWE CHOROBY

Myślenie nie pomagało. Musiałam zebrać się cała w sobie i zacząć ruszać ręce. Jak przyjeżdżał ktoś do mnie w odwiedziny, to czynnie ruszał moimi rękoma i nogami. Czasami było to 2-3 godziny dziennie. Sporo. Ale dość szybko zaczęłam mieć pierwsze pozytywne objawy. Rączki szybciutko mi wracały. Pomogły modlitwy wszystkich kochanych osób. Znowu mogłam uczesać się, poczochrać głowy dzieciaczkom i przytulic się do męża. Dotyk- jak ważny w naszym życiu, doceniłam go, gdy ponownie zaczął mi wracać. Wtedy po raz pierwszy postanowiłam, że będę walczyła o swoje zdrowie. Postanowiłam wyszarpać z niego jak najwięcej swojej sprawności, pomimo nowotworu
i niepełnosprawności rozpoczęłam wyścig z czasem.
Niestety nie odbyło się bez dodatkowych komplikacji. Zaczęło się banalnie, od gorączki. Źle się czułam, przestałam kontaktować. Początki sepsy. Lekarzom w samą porę udało się ją opanować. Gdy już odzyskałam świadomość, okazało się, że mam grzybicę przełyku, aż wyszła mi przez usta. Kolejne dłuższe leczenie. Już prawie uporałam się z grzybami, to pielęgniarka źle podłączyła mi kroplówkę. Moje żyły były już wszędzie popękane, więc wbiła się w górną część dłoni. Miałam zaburzone czucie w rękach, więc nie poczułam, że kroplówka nie szła w żyłę, tylko w tkanki calusieńką noc.
- Boże, pomocy!!!
Rano myślałam, że umieram. Wydzierałam się na cały oddział.
Cała ręka opuchnięta, wyglądała jakby za chwilę miała wybuchnąć i skóra tak napięta jak balon. Przyszła nafochana pani, i powiedziała, że mam się nie wydzierać, bo tu leżą chorzy ludzie.
- Trzeba czekać, samo się wchłonie.
Tylko tyle mi powiedziała i wyszła. Ale jak? Co? Kiedy niby? Żadnego przepraszam, nic. Pożaliłam się na obchodzie. Kazali napisać skargę. Ale jak? Nie mogłam utrzymać długopisu w rękach.
Zapomnieli mi przez całą dobę spuścić cewnik. Może on zebrać nieco więcej jak dwa litry.
W nocy napełnił się cały i mocz zaczął się cofać. Dostałam zakażenia dróg moczowych. Ból
i szczypanie było niemiłosierne. Myślałam, że mnie rozsadzi od środka. Ale dzięki prof udało się opanować zakażenie.
Na każdym oddziale zdarzają się te lepsze i gorsze pielęgniarki. Na nocną zmianę chyba specjalnie dawali te gorsze. Po odstawieniu morfiny miałam słabsze dni, tzw. detox. Codziennie czekałam aż rano przyjdzie córka, albo panie pomoce medyczne, które mi pomogą. To było najgorsze. Choć Pani Oddziałowa była bardzo dobrą kobietą. Dużo mi pomogła w tamtym czasie. Jestem jej wdzięczna i myślę, że nawet traktowała mnie jak córkę.
Miła pani przyszła ściągnąć mi szwy z pleców i z całego lewego uda. Nawet nie bolało, tylko dwa podwinęły się pod skórą, że trzeba było ponacinać skórę, żeby się do nich dostać. Piekło.
Na koniec marca zakwalifikowali mnie do ZORN na Poświęckiej. Trochę się bałam opuszczać znajome miejsc, w którym czułam się w miarę dobrze, mimo niedogodności. Nie wiedziałam co tam się znajduje, jak będą mnie traktować, czy mogą mi w jakiś sposób pomóc?
Byłam osobą leżąca, wiozła mnie karetka i nic nie mogłam tam dojrzeć oprócz sufitu. Bałam się, bardzo. Choć mąż jechał zaraz za mną, to całą drogę płakałam z niemocy. Byłam przywiązana do noszy i jechaliśmy półtorej godziny. Wydawało mi się, że to wieczność. Gdy panowie wyciągali mnie z karetki, to wyśliznęły im się te nosze z rąk, były nie zabezpieczone i runęłam na tych noszach na ziemię. Szok! Ból głowy i szybka myśl- nie przeżyję! Żadnego przepraszam ani przykro nam. Nic! Dobiegł do mnie Krzysiu, widział to wszystko,
z przerażeniem w oczach niemalże zaczął ich wyzywać od morderców. Nie mogłam wydusić słowa z siebie.
Trafiłam na oddział ZORN.

czwartek, 10 marca 2016

DEPRESJA

Nigdy nie pogodzę się ze swoim kalectwem. Nigdy! Leżałam, myślałam i nie mogłam tego zrozumieć. Etap pierwszy - Dlaczego Ja? Nie mogłam niczym ruszyć, oprócz głowy. Niżej szyi miałam dojście centralne, przez które pompami tłoczono morfinę i inne lekarstwa. Dożylne kroplówki, zmienianie pampersów i cewników, nic nie czułam, nic. Obojętność przyszła w nocy. Przestałam cieszyć się, że ciągle przy mnie jest ktoś z rodziny, że wszyscy ćwiczą biernie nogi, ręce. Przestałam ich zauważać.
Aż w środę poprosiłam męża, żeby zawiózł mnie do Holandii lub Dani, że chcę eutanazję, chcę zastrzyk i cichutko odejść z tego świata, w którym prawie nie żyję. Popłakał się.
- Nigdy tego skarbie nie zrobię, nigdy! Rozumiesz!
Wyszedł, a ja nic nie czułam. Jak nie On, to poproszę profesorka, musi się zgodzić, bo to moja decyzja. Na obchodzie, gdzie uczestniczyła cała klika poprosiłam, aby zawieźli mnie do kliniki w Holandii na eutanazję. Tam nie robią żadnych problemów, bo ja nie mogę tak żyć, bo to nie życie, to wegetacja. Jak długo rodzina będzie miała siłę, żeby w nocy po kilka razy przekładać mnie na boki, zbankrutują na samych pampersach i cewnikach, bo NFZ dofinansowuje tylko dwa na dobę, to skandal. Wytłumaczyłam profesorkowi, że nie dam rady tak żyć, że się poddaje, że mógł mnie nie ratować, mógł pozwolić mi odejść na tym stole! Ale nie, On uparcie mnie reanimował, chciał koniecznie, żebym żyła. Tylko po co? Tylko jako kto? Kaleka?
- Nie martw się dziecko, będzie dobrze, zobaczysz, potrzeba tylko czasu.
Ciekawe, łatwo mu powiedzieć, ale to nie On leży tutaj teraz nabuzowany środkami przeciwbólowymi, z pampersem i początkami sepsy.
Gdyby ktoś w tamtym momencie zaproponował mi rozmowę z psychologiem, to chętnie bym skorzystała. A tak, to pogrążałam się w swoim smutku, nie potrafiłam się cieszyć, byłam sama w środku ze sobą, nikt nie chciał mi pomóc w dobiciu mnie. Ciągle płakałam i płakałam. Nie wiedziałam kiedy jest dzień, a kiedy nastaje noc. Rodzina przyjeżdżała, odjeżdżała a ja nie miałam z nimi kontaktu, nie słyszałam co do mnie mówią, co robią, nic. Nie pamiętam z tamtego okresu nic, tylko łzy i ogromny ból w duszy. Po dwóch tygodniach biernych ćwiczeń w klinice zaczęły mi wracać ręce, ale nie potrafiłam się cieszyć.
Moja siostra była u mnie codziennie. Po pracy jechała ponad 100 km do mnie do kliniki. Mówiła, tłumaczyła, ale przez blokadę nic nie docierało do mnie.
-Laurka pomóż mi, pomóż mi w eutanazji, bardzo Cię proszę. Nie dam rady, jestem słaba, to dla moich dzieci, nie chcę być ciężarem, nie chcę tych pampersów, tego bólu w plecach, noszenia mnie i dźwigania. To dla mojej rodziny, nie chcę ich obciążać. Proszę, zrób to. Nigdy Cię o nic nie prosiłam, rozumiałyśmy się bez słów, proszę…
- Ty zgupiałaś Aśka! Nie chcę Cię słuchać.
Popłakała się i wyszła.
Codziennie przed obchodem przychodził do mnie profesor i ciągle się pytał, jak się czuję, ale codziennie mu to samo odpowiadałam, że chce eutanazję. Głaskał mnie po policzku, patrzył tymi wielkimi, błękitnymi oczami i mówił:
-Nie martw się dziecko, będzie dobrze, musisz w to wierzyć, jesteś silniejsza niż myślisz, daj sobie czas moje dziecko.
W tamtym momencie nic a nic mu nie wierzyłam. W nocy zadzwoniła moja siostra.
- Aśka nie możesz dać się temu ” dziadowi” musisz walczyć być silna, gnać do przodu. Rozumiesz- GNAĆ DO PRZODU!!!
Mówiła tak z pół nocy, wyzywała mnie, klnęła, na litość brała i wszystko co możliwe na świecie. I tak podczas wyzywania mnie, coś się we mnie odblokowało, tak jakby ktoś ściągnął mi szkła
z oczu, jakby piorun strzelił. Środek nocy, a ja, jak bym zaczęła rozumieć swoją siostrę. Docierały do mnie wszystkie wypowiedziane przez nią słowa.
Wtedy podjęłam decyzję, BĘDĘ WALCZYĆ!. Nie ważnie ile mi czasu zostało, nie poddam się tak szybko, będę cieszyła się życiem, które mi na nowo ofiarowali lekarze, z profesorkiem na czele.
- Dziękuje Laurka.
- No nareszcie zrozumiałaś. W końcu można z Toba normalnie rozmawiać.
Poprosiłam rehabilitantkę, aby pokazała mojej Margolci, jak ma ze mną ćwiczyć ręce i nogi.
- Mamo, nogi Ci się zrobiły jak patyczki, a brzuch jak piłka, musisz więcej się starać.
- A niby jak? Nie czuje nóg, to jak mam ruszać?
- Normalnie, zacznij od myślenia o ruchu.
No i zaczęłam swoją rehabilitację od myślenia, choć nie było żadnych efektów, to ja ciągle myślałam i myślałam…

poniedziałek, 7 marca 2016

OPERACJA

5 marca 2015 roku godz. 6.30 dostałam tabletkę pod język i zawieźli mnie na blok operacyjny. Zbyt wcześnie, żeby zobaczyć się z rodziną. Dojechali później, na 7.00, bo taki był plan. Leżąc na łóżku patrzyłam na lampy i każda z nich była moim najpiękniejszym wspomnieniem z mojego życia. Dojechaliśmy. Sala mnie przeraziła, jakby cała z aluminium i mnóstwo komputerów, sztucznych ramion. Anestezjolog miał śmieszna czapeczkę w gąski. Zapytał o imię, nazwisko, żebym się nie martwiła, że będzie czuwał nad moim serduchem, podał w żyłę lekarstwo i zasnęłam.
Zasnęłam na 12 długich godzin. Miałam piękny sen, czyste barwy, jakby nie moimi oczami patrzyłam. I nagle głos, wołał mnie abym się przebudziła, otworzyła oczy. Byłam bardzo zmęczona, powieki nie chciały iść do góry, próbowałam ale one ciągle były ściśnięte i znowu usnęłam. Poczułam na twarzy czyjąś dłoń, ktoś znowu mnie budził, no ludzie, dajcie mi spać, nie mam siły otworzyć tych oczu!
Obudziłam się. Ciemny pokój, nic nie mogłam powiedzieć, nic nie czułam. Chciałam zawołać ale miałam coś w gardle, jakąś rurę, która mnie uwierała. Czyli przeżyłam, obudziłam się ale coś jest nie tak, bo oni mnie nie słyszą, może to przez ta rurę?
- Pani Joanno, teraz postaram się wyciągnąć rurkę przy wydechu.
Pokiwałam głową, że zrozumiałam. Och, jakie to było okropne i tak dzwoniło po zębach, jak pielęgniarka ją wyciągała, ta rura to chyba końca nie miała. A za chwilę zwymiotowałam, to było okropne, było mi niedobrze i ciągle wymiotowałam.
- Jest Pani na sali wybudzeń, za dwie godziny odwieziemy Panią na górę.
- Ale ja…
Nie mogłam nic powiedzieć, nic. Głos uwiązł mi w gardle. Nawet ja siebie nie słyszałam, choć miałam tysiąc pytań.
- Panie Boże, jak przetrwam te dwie godziny, to będę żyła?
Chyba znowu usnęłam, bo pielęgniarka wydzierała się na mnie, że mam nie spać ani oczu zamykać. Ale dlaczego? Przecież taka jestem zmęczona…
- Za drzwiami czeka Pani mąż i siostra. Mówią, że kochają Panią i czekają.
Myślę sobie, że to dobrze, szkoda, że nie wiem, która godzina, ona i tak mnie nie usłyszy. Czyli ile mam tutaj jeszcze leżeć? Ale dlaczego nic nie czuję? I dlaczego ręce nie mogę podnieść, żeby się podrapać? Co się stało? Dlaczego nikt nic nie mówi?
No i w końcu zawieźli mnie na górę. Po drodze mignęła mi rodzina. Zostawili mnie na sali, dali przycisk „ jakby co ” i wyszli. Była 22.00, przy łóżku z jednej strony stanął mąż,
a z drugiej strony siostra z moją najstarszą córcią Mariczką. Każdy miał inna minę. Mąż cieszył się i mnie po rękach całował, Laurka i Margolcia płakały, że aż szlochały.
- Co się stało, że Ty się cieszysz a Wy beczycie? Głos zachrypnięty, ledwo sama się słyszałam.
- Skarbie, cieszymy się, że przeżyłaś, bo ciężko było, jakieś komplikacje, czy coś takiego, powiedział Krzyś.
- A dlaczego Ty płaczesz?
- Bo jesteś najdzielniejszą siostrą, jaka mam Asia. Bo mogę na Ciebie patrzeć, bo jesteś z nami.
- Ale ja nie mam czucia w nogach, ręce mi nie działają i czuję, że zaczyna mnie wszystko boleć!
- Asia, to nieważne, poradzimy sobie, najważniejsze, że przeżyłaś. Przecież miałaś 5% szans, kochanie nie martw się.
Znowu wymiotowałam, tak przez cała noc i kolejny dzień. Pielęgniarki kazały wyjść wszystkim, żebym wypoczywała. Pozwolili zostać mojej córce na całą noc, żeby zwilżała mi usta wacikiem co pół godziny. Dopadła mnie gorączka, a usta to odchodziły płatami. Dzielna ta moja Margolcia, przynosiła nerki na wymioty, zwilżała usta, spuszczała cewnik. Wydawało mi się, że co chwilę zapadam w otchłań, ciągle ciemność przed oczami. Tylko delikatne mizianie po ustach mnie budziło.
- Śpij mamusiu kochana, wypoczywaj, szybciej wyzdrowiejesz. Jesteś najwspanialsza
i najdzielniejszą mamą, jaką znam. Ja się teraz Tobą zaopiekuje, jak Ty kiedyś mną, gdy byłam jeszcze maleńka.
Tak bardzo chciałam Ją przytulić, pogłaskać, lecz nie czułam rąk, nie mogłam ich podnieść, ruszyć. I znowu zapadła ciemność. Budziłam się jeszcze parę razy z bólu, to w pompy dawali morfinę i czułam się lepiej. Ta noc była najdłuższą moją nocką, jaką kiedykolwiek przeżywałam. To jak zejście do piekieł. Nad ranem zmiana personelu. Obchód.
- Jak się Pani czuje?
- Źle! Chcę moje ręce i nogi, chcę je znowu poczuć!
- Niestety, nowotwór wewnątrz rdzenia był tak rozległy, że nie usunęliśmy go w całości.
W ubytki wszczepiliśmy powięź z uda. Nastąpiło czterokończynowe porażenie.
- Ale co dalej? Przecież ten „dziad ’’ tam jeszcze został, będę chodziła? Panie profesorze, czy będę ruszała rękoma? Ja nie mogę dotknąć mojej córki, nie mogę palcem poruszyć!
- Czas pokaże, trzeba być dobrej myśli.
I tyle? Tylko tyle mają mi do powiedzenia?
Krzyś był ze mną, a Margolcia poszła odespać ciężką noc. Dotykał mnie po twarzy, żebym się nie denerwowała, myślała o powrocie do zdrowia.
Ale jak mam o tym myśleć z cewnikiem i pampersami, z ogromnym bólem, bez rąk i nóg? No jak?
- Asia, profesor nam powiedział, że jak będziesz ćwiczyła, rehabilitowała się, to odzyskasz część sprawności, musisz o tym zacząć myśleć. Żeby neurony mogły odnaleźć drogę. Musisz wziąć się w garść i ćwiczyć.
- Łatwo Wam mówić, ja nie mogę niczym ruszyć a Wy mi każecie ćwiczyć? Bez sensu!
- Mamusiu, nie poddawaj się, dasz radę.
Moja najmłodsza córcia Kornelcia, myślała, że to takie proste.
Rozpłakałam się, cały czas płakałam, ciągle płakałam…

niedziela, 6 marca 2016

Borowska we Wrocławiu

Przez całą drogę do Wrocławia nie mogłam wydobyć z siebie słowa. Jechaliśmy z pewną nadzieją, że może profesor coś wymyśli, że da nam nadzieję.
Przed sekretariatem stało i czekało parę osób. Przyszli z taka samą nadzieją jak ja, na uratowanie życia, na przesunięcie granicy.
Profesor zaprosił nas do gabinetu. Moje przerażenie wypisane było na twarzy. Podałam płytki z wynikami rezonansu. Czekałam na odpowiedź. Ale to oczekiwanie trwało ponad 40 minut. Nie mogłam odczytać żadnej reakcji, nawet mrugnięcia, czy grymasu na twarzy profesora. Po wnikliwej analizie, podszedł do nas, z najpoważniejszą miną na świecie :
- Proszę Państwa, nie jest dobrze, nic nie gwarantuję. Mógłbym podjąć się operacji częściowego usunięcia nowotworu. Jest 5-10% szans na powodzenie tej operacji i przeżycie pacjentki. Jest to bardzo trudna, ryzykowna operacja, po której Pani może się nie wybudzić.
- Ale jest szansa, że może się udać? Że mogę przeżyć?
Nie dowierzałam temu drobnemu człowiekowi o tak błękitnych oczach jak Anioł. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji, nic. Trochę się przeraziłam. Mało procent dawał, jak na przeżycie, ale co mogłam zrobić w takiej sytuacji? Nic nie miałam do stracenia. W głowie tylko jedną miałam myśl: jest szansa, jest szansa, może będę widziała jeszcze dzieci jak dorastają. Boże kochany dziękuję CI za tego profesora, który dal mi szansę.
- Panie profesorze, to ja chcę spróbować tej operacji, zawsze to 5-10% a nie zgon za 4 tygodnie. Tak, jestem gotowa.
Do głowy nawet mi nie przyszła myśl, żeby postąpić inaczej. Tak więc przyjęli mnie na oddział neurochirurgii.
W poniedziałek rano na obchodzie dowiedziałam się, że muszę przejść jeszcze raz wszystkie badania i mnóstwo innych, niezbędnych do operacji. We wtorek przyszedł doktor psycholog i poradziła, żebym w pogodny sposób pożegnała się z najbliższymi. A niby jak to mam zrobić ? Do dzieci napisałam listy pożegnalne, że jak mnie zabraknie, to po pogrzebie maja przeczytać, jak bardzo je kochałam i zawsze będę je kochała. Chciałam, żeby wyrosły na dobrych i mądrych ludzi, żeby kochali sercem, nie oczami, że bez względu na wszystko zawsze będę
z nich dumna. Och, Boziu jak bardzo mnie serce bolało, gdy musiałam się pożegnać z dziećmi. Najmłodsza Kornelcia dostała dwa listy, jeden na teraz, a drugi, gdy skończy 18 lat. Z płaczu nie mogłam nic wskrzesić
z siebie, żeby pożegnać się z najważniejszym człowiekiem w moim życiu. To był najdłuższy i najbardziej wzruszający list, jaki kiedykolwiek napisałam. Zawarłam w nim całe nasze piękne życie, narodziny naszych dzieci, walkę o zdrowie, nasze wspomnienia z ostatnich lat. Nie było łatwo żegnać się ze swoją największą miłością
w życiu…
W środę wszyscy do mnie przyjechali. Był to piękny, a jednocześnie smutny dzień. Na koniec poszliśmy do kaplicy, odmówiliśmy różaniec, przyjęłam namaszczenie chorych i wtedy moje skołatane serducho trochę się uspokoiło. Była u mnie cała moja rodzina, wszyscy których kocham. Było mi trudno, okropnie trudno gdy odjeżdżali do domku….
Wieczorem przyszedł anestezjolog z mnóstwem papierów i doktor, który wytłumaczył mi jak będzie przebiegała moja operacja, że będę miała diody wkręcane do mózgu, że muszą mi zgolić włosy z połowy głowy. Przyjechał sprzęt
i jest już zaplanowana cała operacja wraz z przeszczepem. Wszystko miało potrwać około 12 godzin. Dostałam różowy płyn, aby z samego rana w nim się wykąpać.
Nie spałam calutką noc. Myśli, wspomnienia, przecież ja mam takie piękne wspomnienia ze swojego życia… Nikt mi ich nie zabierze, ale ja mogę je zabrać ze sobą…

czwartek, 3 marca 2016

Diagnoza

I milion innych myśli przez sekundę przeszło mi przez głowę. Niemalże zemdlałam ze strachu i bólu rozsadzającego w plecach. - Co to jest? Jak to się leczy? Czy w ogóle to się jakoś leczy? Co z dziećmi? Co dalej?

- A co będzie jak umrę? Przecież ten nowotwór jest tak wielki, ciągnie się przez 14 kręgów.
Dobry pan doktor podał nam namiary na trzech profesorów, zajmujących się rdzeniami.
Powrót do domu odbył się na poszukiwaniu w necie wiadomości, płacz i ogromny żal…
Następnego dnia zadzwoniłam do pierwszego profesora z listy. Był z Bydgoszczy. Przedstawiłam sprawę, przesłałam historię choroby.
- Przykro mi Pani Joanno, nie chcę dawać złudnych nadziei, ale przy tak rozległym nowotworze nie ma szans na uratowanie życia. To końcowe stadium, nie możemy już nic zrobić.
- A ile mi zostało czasu? Zapytałam ze łzami cisnącymi się po policzkach.
- 3, 4 tygodnie.
- Boziu kochana, tylko tyle? Przecież to niemożliwe!!! Jeszcze nie mam 40 lat! Mam dzieci do wychowania, chcę zobaczyć jak dorastają, chcę nauczyć je żyć, kochać, być dobrym człowiekiem. Boże, dlaczego?
- Do widzenia.
Po tej rozmowie załamałam się. Cztery tygodnie to niewiele czasu. Od czego zacząć?
- Skarbie, może zadzwonimy do tego z Katowic? Mąż próbował ogarnąć sytuację, choć głos mu drżał i łzy kręciły się w oczach.
Ale sytuacja się powtórzyła. Nie wytrzymałam i padłam na kolana wzywając Boga i prosząc
o jakiś znak.
Nie miałam siły dzwonić do trzeciego profesora. Krzysiu zadzwonił. Ciągle zajęte i zajęte.
W sobotę poprosiłam księdza, żeby przyszedł do mnie. Przyjaciel rodziny. Długo rozmawialiśmy, modliliśmy się. Trochę uspokoiłam swoją rozdygotaną duszę, nerwy.
W niedzielę przyszła siostra.
- Asia, nie możesz się załamywać, jutro pójdę do Pani Prezes, porozmawiam i zobaczymy, co da się załatwić.
-, Ale co Laurka, przecież ona nie da mi nowego rdzenia, nie uzdrowi mnie. Co Ty chcesz dalej załatwiać?
- Ona jest Prezesem Fundacji, pomoże, zobaczysz. Porozmawia z profesorem z Wrocławia
i coś wymyśli.
- Laurka, ja mam 4 tygodnie życia przed sobą, widzisz, że już ciężko mi oddychać, tak mnie ”dziad ” zaatakował. Wszyscy mnie odsyłają z kwitkiem. Nikt nie chce podjąć się nawet zrobienia czegokolwiek. Ale rób, co chcesz.
I ta moja kochana siostra wzięła sprawy w swoje ręce. Do Pani Prezes nie tak łatwo się dostać, ale nie dla mojej siostry.
Telefonicznie poinformowała mnie, że wszystko jest powoli załatwiane. Profesor bardzo zajęty, ale mam przyjechać w piątek na Borowską z dokumentami. W międzyczasie mam sobie wyrobić Kartę Onkologiczną ( wzięła to na barki Laurka, bo ja nie miałam do tego głowy i już nie chodziłam, bo wysiadły mi nogi).
W takich trudnych i ciężkich sytuacjach życiowych doceniłam swoją rodzinę, z którą nie utrzymywałam bliższych kontaktów. Wiadomo: praca, dzieci, ciągłe dokształcanie. Ale są cudowni: rodzice, siostra, szwagierka i teście. Wszyscy mi pomagali. Trudny moment, lecz czułam, jedność, miłość w rodzinie. W piątek naszykowałam sobie wszystkie rzeczy niezbędne do szpitala, mąż zniósł mnie do samochodu i wyruszyliśmy.
1482910_587946454605799_12966013_n