czwartek, 3 marca 2016

Diagnoza

I milion innych myśli przez sekundę przeszło mi przez głowę. Niemalże zemdlałam ze strachu i bólu rozsadzającego w plecach. - Co to jest? Jak to się leczy? Czy w ogóle to się jakoś leczy? Co z dziećmi? Co dalej?

- A co będzie jak umrę? Przecież ten nowotwór jest tak wielki, ciągnie się przez 14 kręgów.
Dobry pan doktor podał nam namiary na trzech profesorów, zajmujących się rdzeniami.
Powrót do domu odbył się na poszukiwaniu w necie wiadomości, płacz i ogromny żal…
Następnego dnia zadzwoniłam do pierwszego profesora z listy. Był z Bydgoszczy. Przedstawiłam sprawę, przesłałam historię choroby.
- Przykro mi Pani Joanno, nie chcę dawać złudnych nadziei, ale przy tak rozległym nowotworze nie ma szans na uratowanie życia. To końcowe stadium, nie możemy już nic zrobić.
- A ile mi zostało czasu? Zapytałam ze łzami cisnącymi się po policzkach.
- 3, 4 tygodnie.
- Boziu kochana, tylko tyle? Przecież to niemożliwe!!! Jeszcze nie mam 40 lat! Mam dzieci do wychowania, chcę zobaczyć jak dorastają, chcę nauczyć je żyć, kochać, być dobrym człowiekiem. Boże, dlaczego?
- Do widzenia.
Po tej rozmowie załamałam się. Cztery tygodnie to niewiele czasu. Od czego zacząć?
- Skarbie, może zadzwonimy do tego z Katowic? Mąż próbował ogarnąć sytuację, choć głos mu drżał i łzy kręciły się w oczach.
Ale sytuacja się powtórzyła. Nie wytrzymałam i padłam na kolana wzywając Boga i prosząc
o jakiś znak.
Nie miałam siły dzwonić do trzeciego profesora. Krzysiu zadzwonił. Ciągle zajęte i zajęte.
W sobotę poprosiłam księdza, żeby przyszedł do mnie. Przyjaciel rodziny. Długo rozmawialiśmy, modliliśmy się. Trochę uspokoiłam swoją rozdygotaną duszę, nerwy.
W niedzielę przyszła siostra.
- Asia, nie możesz się załamywać, jutro pójdę do Pani Prezes, porozmawiam i zobaczymy, co da się załatwić.
-, Ale co Laurka, przecież ona nie da mi nowego rdzenia, nie uzdrowi mnie. Co Ty chcesz dalej załatwiać?
- Ona jest Prezesem Fundacji, pomoże, zobaczysz. Porozmawia z profesorem z Wrocławia
i coś wymyśli.
- Laurka, ja mam 4 tygodnie życia przed sobą, widzisz, że już ciężko mi oddychać, tak mnie ”dziad ” zaatakował. Wszyscy mnie odsyłają z kwitkiem. Nikt nie chce podjąć się nawet zrobienia czegokolwiek. Ale rób, co chcesz.
I ta moja kochana siostra wzięła sprawy w swoje ręce. Do Pani Prezes nie tak łatwo się dostać, ale nie dla mojej siostry.
Telefonicznie poinformowała mnie, że wszystko jest powoli załatwiane. Profesor bardzo zajęty, ale mam przyjechać w piątek na Borowską z dokumentami. W międzyczasie mam sobie wyrobić Kartę Onkologiczną ( wzięła to na barki Laurka, bo ja nie miałam do tego głowy i już nie chodziłam, bo wysiadły mi nogi).
W takich trudnych i ciężkich sytuacjach życiowych doceniłam swoją rodzinę, z którą nie utrzymywałam bliższych kontaktów. Wiadomo: praca, dzieci, ciągłe dokształcanie. Ale są cudowni: rodzice, siostra, szwagierka i teście. Wszyscy mi pomagali. Trudny moment, lecz czułam, jedność, miłość w rodzinie. W piątek naszykowałam sobie wszystkie rzeczy niezbędne do szpitala, mąż zniósł mnie do samochodu i wyruszyliśmy.
1482910_587946454605799_12966013_n

2 komentarze: