Nigdy nie pogodzę się ze swoim kalectwem. Nigdy! Leżałam, myślałam i nie mogłam tego zrozumieć. Etap pierwszy - Dlaczego Ja? Nie mogłam niczym ruszyć, oprócz głowy. Niżej szyi miałam dojście centralne, przez które pompami tłoczono morfinę i inne lekarstwa. Dożylne kroplówki, zmienianie pampersów i cewników, nic nie czułam, nic. Obojętność przyszła w nocy. Przestałam cieszyć się, że ciągle przy mnie jest ktoś z rodziny, że wszyscy ćwiczą biernie nogi, ręce. Przestałam ich zauważać.
Aż w środę poprosiłam męża, żeby zawiózł mnie do Holandii lub Dani, że chcę eutanazję, chcę zastrzyk i cichutko odejść z tego świata, w którym prawie nie żyję. Popłakał się.
- Nigdy tego skarbie nie zrobię, nigdy! Rozumiesz!
Wyszedł, a ja nic nie czułam. Jak nie On, to poproszę profesorka, musi się zgodzić, bo to moja decyzja. Na obchodzie, gdzie uczestniczyła cała klika poprosiłam, aby zawieźli mnie do kliniki w Holandii na eutanazję. Tam nie robią żadnych problemów, bo ja nie mogę tak żyć, bo to nie życie, to wegetacja. Jak długo rodzina będzie miała siłę, żeby w nocy po kilka razy przekładać mnie na boki, zbankrutują na samych pampersach i cewnikach, bo NFZ dofinansowuje tylko dwa na dobę, to skandal. Wytłumaczyłam profesorkowi, że nie dam rady tak żyć, że się poddaje, że mógł mnie nie ratować, mógł pozwolić mi odejść na tym stole! Ale nie, On uparcie mnie reanimował, chciał koniecznie, żebym żyła. Tylko po co? Tylko jako kto? Kaleka?
- Nie martw się dziecko, będzie dobrze, zobaczysz, potrzeba tylko czasu.
Ciekawe, łatwo mu powiedzieć, ale to nie On leży tutaj teraz nabuzowany środkami przeciwbólowymi, z pampersem i początkami sepsy.
Gdyby ktoś w tamtym momencie zaproponował mi rozmowę z psychologiem, to chętnie bym skorzystała. A tak, to pogrążałam się w swoim smutku, nie potrafiłam się cieszyć, byłam sama w środku ze sobą, nikt nie chciał mi pomóc w dobiciu mnie. Ciągle płakałam i płakałam. Nie wiedziałam kiedy jest dzień, a kiedy nastaje noc. Rodzina przyjeżdżała, odjeżdżała a ja nie miałam z nimi kontaktu, nie słyszałam co do mnie mówią, co robią, nic. Nie pamiętam z tamtego okresu nic, tylko łzy i ogromny ból w duszy. Po dwóch tygodniach biernych ćwiczeń w klinice zaczęły mi wracać ręce, ale nie potrafiłam się cieszyć.
Moja siostra była u mnie codziennie. Po pracy jechała ponad 100 km do mnie do kliniki. Mówiła, tłumaczyła, ale przez blokadę nic nie docierało do mnie.
-Laurka pomóż mi, pomóż mi w eutanazji, bardzo Cię proszę. Nie dam rady, jestem słaba, to dla moich dzieci, nie chcę być ciężarem, nie chcę tych pampersów, tego bólu w plecach, noszenia mnie i dźwigania. To dla mojej rodziny, nie chcę ich obciążać. Proszę, zrób to. Nigdy Cię o nic nie prosiłam, rozumiałyśmy się bez słów, proszę…
- Ty zgupiałaś Aśka! Nie chcę Cię słuchać.
Popłakała się i wyszła.
Codziennie przed obchodem przychodził do mnie profesor i ciągle się pytał, jak się czuję, ale codziennie mu to samo odpowiadałam, że chce eutanazję. Głaskał mnie po policzku, patrzył tymi wielkimi, błękitnymi oczami i mówił:
-Nie martw się dziecko, będzie dobrze, musisz w to wierzyć, jesteś silniejsza niż myślisz, daj sobie czas moje dziecko.
W tamtym momencie nic a nic mu nie wierzyłam. W nocy zadzwoniła moja siostra.
- Aśka nie możesz dać się temu ” dziadowi” musisz walczyć być silna, gnać do przodu. Rozumiesz- GNAĆ DO PRZODU!!!
Mówiła tak z pół nocy, wyzywała mnie, klnęła, na litość brała i wszystko co możliwe na świecie. I tak podczas wyzywania mnie, coś się we mnie odblokowało, tak jakby ktoś ściągnął mi szkła
z oczu, jakby piorun strzelił. Środek nocy, a ja, jak bym zaczęła rozumieć swoją siostrę. Docierały do mnie wszystkie wypowiedziane przez nią słowa.
Wtedy podjęłam decyzję, BĘDĘ WALCZYĆ!. Nie ważnie ile mi czasu zostało, nie poddam się tak szybko, będę cieszyła się życiem, które mi na nowo ofiarowali lekarze, z profesorkiem na czele.
- Dziękuje Laurka.
- No nareszcie zrozumiałaś. W końcu można z Toba normalnie rozmawiać.
Poprosiłam rehabilitantkę, aby pokazała mojej Margolci, jak ma ze mną ćwiczyć ręce i nogi.
- Mamo, nogi Ci się zrobiły jak patyczki, a brzuch jak piłka, musisz więcej się starać.
- A niby jak? Nie czuje nóg, to jak mam ruszać?
- Normalnie, zacznij od myślenia o ruchu.
No i zaczęłam swoją rehabilitację od myślenia, choć nie było żadnych efektów, to ja ciągle myślałam i myślałam…
Witam. Znowu szlajam się starszymi i nowszymi szlakami. Piszę, czytam, staram się zająć czymś myśli. Trafiłem na Twój blog i pozostałem dłużej... Maleńką część (podkreślam "maleńką", bo nie ten cały ogrom) bólu i tej nieumiejętności pogodzenia się z losem pojmuję, natomiast nie mogę nie odczuwać wstydu widząc, jak wiele masz siły i motywacji, by mimo wszystko gnać do przodu. Nie poddawać się. Jeśli pozwolisz będę tutaj zaglądał, może już bez zbytniego marudzenia poczytam. Życzę jeszcze więcej siły, pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńWitam Czarny :P
OdpowiedzUsuńMiło mi, że natrafiłeś na moje wspomnienia i życie, które biegnie. Pozostań za mną jak długo zechcesz. Było jeszcze mnóstwo przykrych sytuacji, lecz nie miałam siły już o nich pisać, bo zbyt bolą. Dziękuję za komentarz.
Zdaję sobie sprawę z tego, że to co widzę tutaj to zaledwie kropla w morzu... Sam czasem piszę i choćbym nawet chciał, nie miałbym ani siły ani umiejętności, by to wszystko przekazać, tak się chyba nie da. Ale zawsze można przekazać chociaż jakąś cząstkę, uzewnętrzniając własne przemyślenia oraz odczucia. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńTak, to prawda. Może to jakaś forma terapii, żeby przy każdej rozmowie o nowotworze, chorobie i kalectwie nie ryczec?
OdpowiedzUsuń