piątek, 29 kwietnia 2016

WZNOWA I DRUGI NOWOTWÓR W RDZENIU

Od dłuższego czasu bardzo bolały mnie plecy i rwały ręce. Ból był tak silny, że dr zapisała mi transtec. Opioidy źle na mnie działają, lecz minimalizują ból. Ponownie znalazłam się na rezonansie. Diagnoza zwaliła mnie z nóg. Wyniki były już następnego dnia. Z płytką pojechałam do mojego profesora z Wrocławia.
- Pani Joanno, nowotwór w części piersiowej nieznacznie wzrósł. Mamy poważniejszy problem. Poniżej linii naświetlań pojawił się drugi nowotwór. Od Th 10 w dół.
- Boże NIE!!!
Cały świat znowu mi się zawalił... Przestał istnieć... Nic nie istniało...
- Boże, dlaczego? Znowu? Przecież to niemożliwe?
Moje myśli, uczucia, wszystko zrobiło się czarne. Świat przestał istnieć, była tylko ciemność. Nie pamiętam co dalej...
- Profesorze, ale co dalej?
Gdzieś z zaświatów słyszałam głos męża.
Nie dam rady, naprawdę nie poradzę sobie, wznowa jednego i drugi się rozrósł. Czy to nie za dużo jak na jedną osobę?
Miało być już dobrze, częściowo wycięty guz, radioterapia, rehabilitacja. Miałam powoli dochodzić do zdrowia. Dlaczego tak? Dlaczego znowu? Czy ja to udźwignę? Co z moimi dziećmi, mężem, rodziną? Jak im to powiedzieć, że jest drugi nowotwór w rdzeniu, no jak...?
- Proszę Państwa, możemy spróbować usunąć drugi nowotwór, przeprowadzić radioterapię, tak jak poprzednim razem.
- Profesorze, ale co z żoną?
- Nikt nie wie jak zareaguje organizm. Może dojść do całkowitego paraliżu. a radioterapia nie usuwa komórek nowotworowych, tylko zabezpiecza rdzeń.
- Matko kochana, ja tego nie przeżyję! Nie poradzę sobie znowu z tym wszystkim. I tak już jestem sparaliżowana od żeber w dół. Czyli co? Stan wegetatywny? Hospicjum?
- Pani Joanno, nie wiemy. Nikt tego nie wie, to szczególny przypadek. Jedyny.
Nie chcę być tym jedynym przypadkiem. Dlaczego nie jestem standardem? Dlaczego nie mogę mieć normalnego raka, którego mogłabym wyleczyć wg norm NFZ? No dlaczego?
- Tego to ja już nie wiem.
- A noże Cyber Knife i Gamma Knife? Zapytał Krzyś.
- Nowotwór jest zbyt rozległy. Noże stosuje się do 3 cm.
- Boże kochany, to niemożliwe!!! Czy to już koniec? Czy nie można uratować mi życia?
- Czyli Panie prof mam taki wybór: operacja i stan wegetatywny albo hospicjum i powolne umieranie?
- Proszę pojechać do Gliwic na konsultację do prof onkologa, który może podsunie jakiś pomysł.
Gdy wychodziłam z kliniki nie mogłam zebrać myśli. Pustka, strach i otępienie...
- Skarbie nie poddamy się, znajdziemy sposób. Tyle już przeszliśmy. Poradzimy sobie, powiedz coś...!!!
Ale ja nie mogłam. Chciałam, ale nie mogłam. Słowa uwięzły mi
w duszy, głęboko w duszy. Ta pustka zalewała mnie powoli.
- Aśka, odezwij się wreszcie!!!
Szloch i łzy, nie mogłam, nic nie mogłam...
- No dobrze, to ja zadzwonię i nas umówię. Nie pozwolę, żeby to wszystko poszło na marne. Musimy pomyśleć co dalej, i dobrze to zaplanować. Jak będziesz gotowa to odezwij się do mnie.
- Krzyś, ale ja nie mogę, nie dam rady, to ponad mnie, ten drugi mnie zabije...
- Nie zabije, nie gadaj bzdur. Będziemy walczyć, do końca!!! Rozumiesz?! Zobaczymy co Gliwice powiedzą.
Ale prof z Gliwic nic nam dobrego nie powiedział. To samo co Wrocław.
Zostaliśmy sami z tak śmiertelnymi wiadomościami.
Wieczorem zebrałam dzieci i możliwie spokojnie powiedziałam im o diagnozie.
- Mamusiu, nie!!!
Moja kluseczka bardzo płakała. Starszaki przytuliły się bardzo mocno i długo płakały
i szlochały...
Boże kochany, jak mi było ciężko, jak one głośno szlochały...Czułam się, jakby ktoś mi serce z klatki wyrywał. Wtedy chyba zmarła cząstka mnie...
Żal, niesprawiedliwość do świata, do Boga, wszystko było we mnie i wybuchło po rozmowie z dziećmi.
W nocy, kiedy wszyscy spali wykrzyczałam to, wypłakałam... Calutką noc. Nie mogłam poradzić sobie z tyloma negatywnymi emocjami. Rano przyszedł ksiądz, przyjaciel rodziny. Nie chciałam Go widzieć, byłam wściekła.
- Po co ksiądz przyszedł? Nie prosiłam, żeby ksiądz przychodził. Nie chcę.
Rozmowa, modlitwa, trochę lepiej się poczułam. Tak jakby ktoś we mnie wlał nowe siły.
Dzięki uprzejmości kolegom Krzysia z pracy wysłaliśmy przetłumaczone papiery za granicę.
Czekamy.

środa, 20 kwietnia 2016

RAK A NORMALNOŚĆ

Rezonans wykazał chwilowe uśpienie nowotworu. Ucieszyłam się. Dostałam zgodę od prof na rehabilitację taką intensywną w Aksonie we Wrocławiu. Super, ale koszty były bardzo duże. Moja córcia wpadła na fantastyczny pomysł, aby zorganizować koncert charytatywny dla swojej mamusi. Załatwiania, organizowania było co niemiara. Zgodziły się nasze głogowskie zespoły za darmo zagrać w Mayday. Była sprzedaż ciasta, licytacja i pierwszy wywiad. Nasi najbliżsi, znajomi
i głogowianie przyszli wesprzeć tak szczytny cel. Zebraliśmy na półtora miesiąca. cieszyłam się jak dziecko, choć brakowało na kolejne półtora miesiąca. Turnus miał być na trzy miesiące.
Z pomocą pospieszyła Kasia z Zumby z Mateuszem i zumbowicze. Kochane panie, które piekły ciasta do Gim 5 i które sprzedawała Sarka z koleżankami. Monia, która sama zorganizowała koncert
w naszym kościele i ksiądz, który nigdy takich imprez nie pozwalał. Wszyscy, kochani głogowianie, którzy pokazali jak wielkie mają serducha.
Nadal brakowało na rehabilitację. No cóż, trzeba było wziąć kredyt. Ale udało dokończyć się turnus.
AKSON
Przywitał mnie niezłym wyciskiem. Matko, jaka ja wróciłam do hotelu umęczona. Lecz
z dnia na dzień było coraz lepiej. Poprawiłam stabilizację, chód, mogłam samodzielnie stać i poruszać się z chodzikiem, później już z kulami. Ćwiczenia niezwykle trudne i ciężkie. Pot lał się strumieniami. Zmęczenie było ogromne, ale wiedziałam, że muszę, że płacę za to ogromne pieniądze, żeby jak najwięcej skorzystać. Byłam wymagającą pacjentką. W ciągu tych trzech miesięcy moja wydolność wzrosła prawie o 20%. To mega dużo na taką osobę niepełnosprawną jak ja. Pierwszy raz zaczęłam jeździć na rowerze dla niepełnosprawnych, och jak było trudno. Ale po paru niewypałach dałam radę.
BÓL
Ból nóg, pleców był duży. Codziennie się z nim zmagałam. Gdy wstawałam, kładłam się spać-ból to nieodłączny towarzysz. Jest zawsze ze mną, że niemal przyzwyczaiłam się do niego, jak do niechcianego przyjaciela. Podczas operacji zostały usunięte łuki żebrowe. Niby nic, ale ból
w żebrach jest taki, że ciężko wziąć głębszy oddech. Stopy pieką, jak bym chodziła po rozżarzonych węglach. Pomimo tego ciągłego bólu uśmiecham się, nauczyłam się znosić go
w pokorze. Biorę prochy, które zapisują lekarze, udający, że mnie leczą. Mam dzieci, męża, nie mogę rozczulać się nad sobą. Nie wiem ile czasu jeszcze mi tutaj zostało, dlatego chcę go na maksa wykorzystać. Chcę normalnie żyć, jak kiedyś. Choć czasami jest to niemożliwe, ze względu na wózek, to staram się na maksa.
PYTANIA
- Ale Ty nie wyglądasz, jak byś miała raka?
- A jak wygląda osoba chora na raka?
My onkologiczni wyglądamy normalnie, chcemy być normalni, choć pasożyt zżera nas od środka.
My onkologiczni, choć ból rozrywa nam duszę i serce staramy się prowadzić normalne życie.
My onkologiczni musimy dużo czasu spędzić, żeby przypominać osobę, którą kiedyś znaliście.
My onkologiczni nie zarażamy nowotworem, choć niektórzy tak myślą i nie podchodzą do nas.
My onkologiczni normalnie rozmawiamy, nie trzeba do nas krzyczeć ani udawać, że nas nie widzicie.
Nawet po radioterapii, chemioterapii staramy się normalnie żyć, bo tylko ta normalność pozwala nam wstawać codziennie z łóżka, prowadzić jakieś życie, zmagać się z mega bólem. A przede wszystkim ta normalność pozwala nam WALCZYĆ!!!
Jeżeli ktoś chciałby zobaczyć jak naprawdę wygląda osoba onkologiczna, niech zajdzie na onkologię i popatrzy jak zmagamy się z chemią. Jak cierpimy, gdy wypala nam żyły, jak zwracamy, łysiejemy, jak cierpimy...Nie można tego całego bólu opisać słowami. Ale wracamy po trzech dniach do domu, do rodziny i próbujemy żyć NORMALNIE. Do następnej chemii... Dlatego jak ktoś chce zobaczyć jak wygląda osoba chora na raka, to najlepiej na oddziale onkologii, gdzie toczymy prawdziwy bój.
Bo tu na zewnątrz, to zawsze będziemy NORMALNI.

niedziela, 17 kwietnia 2016

REHABILITACJA W MEDPHARMIE

Zadzwoniła do mnie Pani Ordynator z Medpharmy w Starogardzie Gdańskim.
- Pasuje Pani przyjazd do nas od połowy października?
- Tak, ale to za trzy dni.
- Dlatego dzwonię, bo akurat jest wolne miejsce.
- Dobrze Pani dr, zbiorę się i przyjadę.
Super. Załapałam się na darmowa rehabilitację. Ale ten Starogard tak daleko...matko.!
W mgnieniu oka rodzinka zaczęła mnie pakować. Udało się. Wyruszyłam na drugi koniec Polski, żeby się rehabilitować.
Piękne i nowoczesne miejsce do rehabilitacji neurologicznej. Wszyscy wydawali się mili
i uprzejmi, jak w bajce. Nikt nie krzyczał, nie poniewierał chorym pacjentem jak w Kamiennej Górze. Dr znała się co nieco na moim raku. Ćwiczenia codziennie po trzy godziny. Ledwo wytrzymywałam na początku. Ale już po tygodniu takiej wprawy nabrałam, że mogłam pójść na basen. Niestety, okazało się, że za basen muszę sama sobie płacić. Margolcia ruszyła z kolejną akcja
w moim rodzinnym Głogowie i udało się uzbierać na zajęcia na basenie.
Weronika-moja fizjoterapeutka wodna, tak Ją nazwałam. Bardzo intensywnie ze mną ćwiczyła. Wymagała, ale pokazywała jak mam sobie samodzielnie radzić w basenie. To dzięki niej moja prawa stopa pierwszy raz stała, tak normalnie stanęła. Cieszyłam się jak dziecko, aż popłakałam się ze szczęścia. Wercia we mnie wierzyła - a ja dzięki niej uwierzyłam tez w siebie.
- Asia, nauczę Cię, jak się wychodzi z basenu na foczkę.
- No coś Ty Weronika, ja bez nóg nigdy w życiu nie wyjdę sama z tego basenu.
- Poradzisz sobie. Może nie za pierwszym razem, ale sobie sobie poradzisz, bo jesteś silna.
Miała rację. Po kilku razach sama już wchodziłam i wychodziłam z brzegu basenu na tzw. foczkę. Nie obyło się bez kontuzji. Skoro nogi nie czuły a brzeg był ostry, to nieźle miałam poharatane piszczele, krew nie raz wylewała się z kończyn. Ale udało się. Weronika nauczyła mnie cierpliwości w wykonywaniu ćwiczeń, pokazała, że PNF wodny również może być ciekawy. Z Wercią pierwszy raz byłam w jacuzzi posolonym tak, że aż rzęsy były z soli.
medpharma 2015


Po raz pierwszy w Starogardzie dowiedziałam się, że istnieje masaż na punktach spustowych. Bardzo bolesny ale skuteczny. Niestety musiałam sama za niego płacić. Panie, które roznosiły posiłki traktowały pacjentów jak księżniczki. W sumie to pierwszy raz z taką miłą obsługą się spotkałam na NFZ, aż niewiarygodne.
Nastąpiła też ogromna tęsknota za dziećmi, mężem, rodziną. Byłam tam sama, wszyscy mogli wybierać się na przepustki a ja zostawałam niemalże sama na oddziale... To najbardziej bolało...
Poznałam mnóstwo cudownych ludzi: Asia, Czesia, Ania, Danusia, Basia, Daniela, Iwonka, Maciej...
Takie moje kolejne aniołki, pamiętam o Was kochani. Przeżyłam z nimi dwa cudowne miesiące mojej walki. Wstąpiła we mnie nadzieja.
Zakończyłam swoją rehabilitację na NFZ w grudniu i wróciłam do upragnionego domku
i bardzo stęsknionej rodzinki.
Czekał mnie kolejny rezonans.

środa, 13 kwietnia 2016

BÓL I REHABILITACJA

Jeszcze nie rozpakowaliśmy walizek po powrocie a już musieliśmy pędzić do szpitala do Złotoryi. Ból w nogach rozsadzał mi mięśnie, żyły, kości. Spastyka stała się tak bolesna i duża, że ryczałam jak dziecko. Gdyby przyłożyć żelazko do skóry, to ja odczuwałam taki ból na całych nogach.
- Pospiesz się, bo mi zaraz nogi powyrywa!
- Ale staram się jak mogę, zaraz będziemy na miejscu.
- Nie mogę, Krzysiu! Nie mogę, zaraz umrę z bólu, nic nie pomaga!
Dotarliśmy. Na miejscu już był nasz lekarz. Po szybkim badaniu włączył kroplówki, wysłał na rezonans.
- Bardzo duży obrzęk po radioterapii powoduje uciskanie nerwów, stąd taki wielki ból.
- Ale czy można jakoś mi pomóc?
- Oczywiście. Dexaven, na który Pani jest uczulona.
- Matko kochana, nie wytrzymam Panie Doktorze! A jest coś innego?
- Przykro mi, tylko przeciwbólowo.
- Boziu, znowu... Czy tak będzie zawsze? Czy tak będzie wyglądało powolne umieranie? W takich bólach?
Doktor zrobił wszystko co w jego mocy. Kroplówki, okłady z lodu, zastrzyki i inne prochy.Po czterech dniach ból zelżał, było lepiej. Dziękowałam Bogu, że schodzi.
- To co Pani Joasiu, do domku.
- Tak Panie doktorze, mogę już do domku. Już mi znacznie lepiej. Dziękuję.
I zostałam wypisana do domku ze skierowaniem na rehabilitację do Kamiennej Góry. Zadzwoniłam tam i Ordynator powiedziała, że za tydzień mogę przyjechać już na oddział w trybie pilnym, bo to było skierowanie poszpitalne.
Tym sposobem w poniedziałek jechałam do Kamiennej Góry na oddział rehabilitacji neurologicznej.
Należało mi się 12 tygodni takiej rehabilitacji. W pierwszy dzień było znośnie. Zapoznanie się ze wszystkimi. Sala do ćwiczeń była wielka, przestronna, dużo sprzętu. Szkoda tylko, że fizjoterapeuci nie wiedzieli jak tego używać. W kolejnych dniach też nie było lepiej. Pielęgniarki nie obchodziła zmiana pampersa, pomoc przy posiłkach, kąpiele. Zdana byłam tylko na siebie. Pokoik maleńki, nie można było poruszać się na wózku. Ćwiczenia tragiczne, PNF to chyba moja najmłodsza córka miała bardziej opanowany. Ciągle ćwiczenia na piłce, bez zmian. Chociaż wypadała i nie miałam jak jej podnieść, to musiałam leżeć i prosić aby ktoś w końcu mi ją podał pod nogi. Nigdzie nie spotkałam się z takim traktowaniem pacjentów, tragicznie, bez żadnego zaangażowania. Pacjenci pozostawieni sami sobie. Niektórzy mieli blisko rodziny, to uzyskiwali pomoc. Ja niestety zbyt daleko miałam swoich bliskich i byłam zdana tylko na siebie.
Kiedy zaczynały mi się robić odleżyny, wypisałam się na własne żądanie. Musiałam w sumie wytrzymać dwa tygodnie, aby nie ponosić żadnych kosztów. Wyjeżdżałam stamtąd z ogromną radością, z lekkim sercem i postanowieniem, że wszystkim będę odradzała tamtejszy pobyt. Byłam stratna 9 tygodni. To dużo, zważywszy na to, że brak pieniędzy doskwierał nam od dłuższego czasu. Próbowałam wyjaśnić sprawę, napisałam do NFZ, lecz dostałam odmowę. i tak pozostałam " na lodzie".
Gdy wróciłam do domku, obmyślałam plan, skąd wykombinować rehabilitacje, żeby ćwiczyć i za dużo nie wydać. I tak trafił mi się w Starogard Gdański.

czwartek, 7 kwietnia 2016

MORZE W POGORZELICY

Dzięki hojności rodziny mogłam wyjechać nad morze na dwa tygodnie.
Podróż była ciężka i trudna. Poradziłam sobie, w końcu jechałam nad upragnione morze wraz z całą rodziną. Marzenie..., które właśnie się spełniało. Mieliśmy piękne, skromne mieszkanko. Wszystko było cudowniejsze niż pokój szpitalny. Spałam cały dzień ze zmęczenia.
- Mamuś, mamuś, no obudź się wreszcie. Chodźmy przywitać morze.
- Kluseczko, nie mogę teraz. Z domku mogę wyjść dopiero po godzinie 16.00. Mamusia po radioterapii nie może przebywać na słońcu. Mam zabronione, bo mi poparzy skórę żabko.
- To bez sensu. To po co tutaj przyjechaliśmy?
- Kluska, możesz iść z nami. Posmażymy się na słońcu, wykąpiemy i wrócimy do mamy.
Starsza córcia przejęła inicjatywę.
- Z mamcią pójdziemy pod wieczór.
- A co mamcia będzie robiła przez cały dzień?
- Posiedzę w ogrodzie w cieniu i odpocznę moje Wy skarby.
Poszły te moje maleństwa nad morze. Ach, jak one porosły. Takie odpowiedzialne są za siebie.
Wróciły czerwone i spieczone jak raki. Ale jakie szczęśliwe.
Ogród był piękny w Pogorzelicy, siedziałam codziennie i odpoczywałam. Cieszyłam się każdą minutą tam spędzoną. Tak bardzo chciałam zatrzymać tamte chwile... Tak bardzo pragnęłam, aby czas się zatrzymał...Nie miałam siły nigdzie jeździć. Siedziałam i codziennie słuchałam, ileż to przygód miały moje maleństwa, co zobaczyły, co robiły. Mąż wyciągnął mi leżak rozkładany, kładłam się
i zasypiałam. Było mi dobrze, choć plecy bolały i cierpiałam, lecz moje myśli odpoczywały, ciało. Choć byłam bardzo słaba mąż z dziećmi zabrali mnie nad morze pod wieczór. Piękne, cudowne, rześkie. Brak słów co wtedy czułam. Zawsze kochałam morze. Zapach morza przenikał do moich nozdrzy, do wnętrza każdej komórki ciała. Wyzwolił we mnie takie endorfiny szczęścia, aż popłakałam się ze szczęścia.
- Dlaczego płaczesz mamcia?
- Synku, ze szczęścia.
- Nie rozumiem kobiet.
Mój nastolatek skwitował jednym zdaniem.
Moje szczęście w tej chwili było tak ogromne, że płakałam. Ale to były dobre łzy.
Zbliżał się dzień wyjazdu. Ciężko było opuścić Pogorzelicę, wioskę, która bardzo ciepło mnie przyjęła. Choć większość czasu przespałam, to czułam w sercu ogromną radość. Pierwszy raz od długiego czasu byliśmy razem, jako rodzina wspieraliśmy się, robiliśmy wszystko wspólnie. Na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako wielka wspólna miłość rodzinna.
Ja już wiedziałam, że los szykuje mnie do kolejnego szpitala...
pogorzelica2

sobota, 2 kwietnia 2016

WAŁBRZYCH

Rezonans, wizyta u profesorka i szybkie skierowanie na radioterapie do Wałbrzycha.
- Tam znajduję się najnowocześniejszy aparat do naświetlań. A rdzeń kręgowy jest tak wrażliwy, że setna milimetra dalej może uszkodzić kolejne nerwy.
- Czyli może mnie przysmażyć?
- Istnieje takie ryzyko.
- W sumie to nie mam wyboru?
- Rezonans pokazuje, że nowotwór rozrósł się, loże zostały powiększone, jest wrażliwy. Może to być spowodowane operacją i wszczepieniem powięzi, lecz równie dobrze może to być rozrost komórek nowotworowych.
- Dobrze, podejmę to wyzwanie. Zobaczę, czy sobie poradzę.
Gdy przyjechałam do Affidea Pani dr od razu wrzuciła mnie na ich rezonans, zaznaczyli odpowiednio kropki tatuażem i od następnego dnia miałam mieć naświetlania.
Przez pierwsze dwa tygodnie dojeżdżałam. Droga długa, męcząca, ponad dwie godziny w jedną stronę. Mąż na zmianę ze szwagrem Arkiem wozili mnie na promieniowanie.
Przez pierwszy tydzień w miarę dobrze się czułam. Drugi tydzień był tragiczny. Było mi niedobrze, zwracałam i straciłam przytomność. Gdy się o tym dowiedziała dr Bojarowska, to umieściła mnie na oddziale onkologii w szpitalu obok. Leżałam z różnymi kobietami biorącymi chemię.
6 tygodni.
Tyle czasu mnie napromieniowali w czterech miejscach. Trzy razy opuszczałam padół ziemski. Za każdym razem dr udawało się przywrócić mi oddech. To nie zmienia faktu, że bardzo źle znosiłam radioterapię.
Był piękny i gorący czerwiec. Moja Margolcia pozaliczała kolokwia i wynajęła pokój
w Wałbrzychu, żeby być blisko swojej mamy, żeby pomagać, żeby wspierać i trzymać za rękę, kiedy zwracałam i było mi źle. Codziennie rano przychodziła i razem z pielęgniarką wiozła mnie na radio. Czytała książki, gdy odpływałam wieczorami ze zmęczenia, myła, zmieniała pampery
i ciągle powtarzała, że mam być silna, że mam się nie dać temu dziadowi, że nasza Kluseczka nas potrzebuje, bo przecież jest jeszcze mała…
Mówiła i mówiła, a ja powoli codziennie odpływałam do Morfeusza. Gdy się budziłam już siedziała i ciągle trzymała mnie za rękę.
Tak, to moja najstarsza córcia. Byłam bardzo młoda, gdy Ją urodziłam. Wszyscy mi dokuczali
z tego powodu, wytykali palcami jak trędowatą. A ja choć bardzo młodziutka to kochałam tą moja kruszynkę. A teraz z perspektywy czasu to myślę sobie, że moja Margolcia to był taki wczesny Dar z Nieba. Ktoś na górze wiedział co może się wydarzyć i dał mi taki cudowny prezent. Moją Mariczkę.
Na oddziale poznałam dużo cudownych osób. Walczących, nie poddających się nowotworom.
Z niektórymi do chwili obecnej utrzymuję ciepłe kontakty: Grażynka, Alinka, druga Grażynka i inne kobitki. Dzielne matki, po troszkę brałam z nich przykład, wspierałyśmy się w trudniejszych momentach. Było mi trudniej, gdyż jeżdżę na wózku, ale pomagała mi Margolcia. Niektóre osoby nie dały rady…Pokonał je rak…To były trudne momenty dla mnie…Odchodzili cichutko, w nocy, żeby nikomu nie robić problemu… Szpitalne trumienki, ostatnie pożegnanie…Nie można opisać tego żalu…
Bardzo miłym zaskoczeniem była moja rehabilitacja na onkologii przez fizjoterapeutę Rafała. Super chłopak, z sercem zaangażowany w swoją pracę. On pierwszy uwierzył, że może mnie postawić samodzielnie, że dam radę. Rehabilitował mi nogi, stopy, przychodził nawet w soboty, abym nie straciła ani minutki. Gdy bardzo źle się czułam opowiadał mi o mięśniach, które mam przykurczone, które można jeszcze rozruszać, popracować nad nimi.
Często przyjeżdżała do mnie rodzinka. Zabierali mnie na dwór, żebym się dotleniła.Pomimo gorąca i żaru z nieba ubrana byłam w długie rękawy i długie spodnie,
a dodatkowo ogromniasty parasol ogrodowy, aby żadne promienie słoneczne nie dotykały mojej skóry. Za szpitalem było pole i las.
- Mamusiu, dlaczego te truskawki są takie małe? Jakieś niedorobione czy co?
- Kluseczko, przecież to poziomki!
- Jakie poziomki?
Moja nastolatka pierwszy raz widziała jak z krzaczka można zerwać najprawdziwsze poziomki. Ale uśmialiśmy się z niej.
Te sześć tygodni upłynęło może nie za szybko ale z różnymi przebojami. Zmęczenie było przeogromne. Lekarz nie pozwolił wrócić do zadymionego Głogowa, tylko bezpośrednio w góry lub nad morze.
W góry na wózku to nie bardzo, musieliby chyba mnie na plecach nosić. Ale moja cała rodzinka od razu załatwiła i zrzucił się na mój pobyt nad morzem…




Link do mooich pierwszych niezdarnych kroków.
https://youtu.be/MRk7Fy7swlc

piątek, 1 kwietnia 2016

POŻEGNANIE POŚWIĘCKIEJ

Opuściłam moja Poświęcką. Nauczyłam się tutaj bardzo wiele. Szacunku do siebie, do choroby, do osób poruszających się na wózkach. Kochać i szanować życie, drugiego człowieka. Pozostały piękne wspomnienia i przyjaźnie z ludźmi, którzy nauczyli mnie żyć na nowo. Piotr, który próbował uczyć mnie prawidłowej jazdy na wózku:
- Ja nigdy nie będę się uczyła, bo wiem, że kiedyś stanę na swoich nogach. Nie będziesz mnie zmuszał do tego, bo ja nienawidzę tego wózka.
- Aśka, ale takie podstawy powinnaś znać!
- Gdzieś mam podstawy! Ja chcę chodzić, a nie uczyć się jazdy na wózku! Rozumiesz!
- No ok, jak chcesz, próbowałem.
Nie dałam wcisnąć się na wózek, choć to on pomagał mi w przemieszczaniu się.
Kochana Pani dr.
- Wrócisz tu jeszcze moje dziecko, wrócisz.
- Nigdy doktor, nie wrócę. Będę kiedyś chodziła i tutaj nie wrócę.
Z Margolcią miałyśmy swoje wtorki, czwartki i soboty. Czyli kąpiele, dobre jedzonko z baru Miś
i pogaduchy. W te dni miała luźniejsze zajęcia i byłam przeszczęśliwa, że moje dziecko jest już takie duże i samodzielne, że teraz zajmuje się swoją mamą. Soboty były dla nas. Marika wypisywała przepustkę i zabierała mnie na szoping. Tak nazwałyśmy nasze wypady w miasto. Wtedy czułam się prawie normalna, prawie zdrowa, prawie szczęśliwa. Ileż to moje dziecko natargało się mnie w wózku, autobus-tramwaj-autobus. Aby dostać się z Psiego Pola autobusem, później tramwajem do miasta nieźle nas to kosztowało wysiłku.
Normalność: Taka była wtedy dla mnie normalność.
Mąż: najcudowniejszy człowiek na świecie, czuły, wspierający i cierpliwie znoszący moje fochy.
Dzieci:cały mój świat.
Magnolie: Kwitły dwa razy, pachniały cudownie, wyzwalały we mnie chęć życia.
Siostra: Była zawsze, gdy dopadał mnie smutek.
Wrocław: miasto, które kojarzy mi się z uratowanym życiem. Przywraca nadzieję, za każdym razem, gdy przekraczam jego granicę.
Tak naprawdę, to dopiero rozpoczęłam swoje życie, otworzyłam oczy i spojrzałam na nie innymi oczami. Jak nowonarodzona czterdziestka po raz pierwszy. Rozpoczęłam pierwszy rok swojej walki, walki o życie, zdrowie, o rehabilitację…o każdy nowy dzień.
Pożegnałam się ze wszystkimi z oddziału. Zostały trudne, ciężkie aczkolwiek piękne wspomnienia. Myślę, że otworzyłam serce, choć kaleka na wózku, lecz z innym spojrzeniem, bardziej dojrzałym, świadomym.
To był koniec maja 2015 roku. Za chwilkę los rzuci mnie do innego miasta i dalszej walki o życie.
poświęcka i julo