sobota, 2 kwietnia 2016

WAŁBRZYCH

Rezonans, wizyta u profesorka i szybkie skierowanie na radioterapie do Wałbrzycha.
- Tam znajduję się najnowocześniejszy aparat do naświetlań. A rdzeń kręgowy jest tak wrażliwy, że setna milimetra dalej może uszkodzić kolejne nerwy.
- Czyli może mnie przysmażyć?
- Istnieje takie ryzyko.
- W sumie to nie mam wyboru?
- Rezonans pokazuje, że nowotwór rozrósł się, loże zostały powiększone, jest wrażliwy. Może to być spowodowane operacją i wszczepieniem powięzi, lecz równie dobrze może to być rozrost komórek nowotworowych.
- Dobrze, podejmę to wyzwanie. Zobaczę, czy sobie poradzę.
Gdy przyjechałam do Affidea Pani dr od razu wrzuciła mnie na ich rezonans, zaznaczyli odpowiednio kropki tatuażem i od następnego dnia miałam mieć naświetlania.
Przez pierwsze dwa tygodnie dojeżdżałam. Droga długa, męcząca, ponad dwie godziny w jedną stronę. Mąż na zmianę ze szwagrem Arkiem wozili mnie na promieniowanie.
Przez pierwszy tydzień w miarę dobrze się czułam. Drugi tydzień był tragiczny. Było mi niedobrze, zwracałam i straciłam przytomność. Gdy się o tym dowiedziała dr Bojarowska, to umieściła mnie na oddziale onkologii w szpitalu obok. Leżałam z różnymi kobietami biorącymi chemię.
6 tygodni.
Tyle czasu mnie napromieniowali w czterech miejscach. Trzy razy opuszczałam padół ziemski. Za każdym razem dr udawało się przywrócić mi oddech. To nie zmienia faktu, że bardzo źle znosiłam radioterapię.
Był piękny i gorący czerwiec. Moja Margolcia pozaliczała kolokwia i wynajęła pokój
w Wałbrzychu, żeby być blisko swojej mamy, żeby pomagać, żeby wspierać i trzymać za rękę, kiedy zwracałam i było mi źle. Codziennie rano przychodziła i razem z pielęgniarką wiozła mnie na radio. Czytała książki, gdy odpływałam wieczorami ze zmęczenia, myła, zmieniała pampery
i ciągle powtarzała, że mam być silna, że mam się nie dać temu dziadowi, że nasza Kluseczka nas potrzebuje, bo przecież jest jeszcze mała…
Mówiła i mówiła, a ja powoli codziennie odpływałam do Morfeusza. Gdy się budziłam już siedziała i ciągle trzymała mnie za rękę.
Tak, to moja najstarsza córcia. Byłam bardzo młoda, gdy Ją urodziłam. Wszyscy mi dokuczali
z tego powodu, wytykali palcami jak trędowatą. A ja choć bardzo młodziutka to kochałam tą moja kruszynkę. A teraz z perspektywy czasu to myślę sobie, że moja Margolcia to był taki wczesny Dar z Nieba. Ktoś na górze wiedział co może się wydarzyć i dał mi taki cudowny prezent. Moją Mariczkę.
Na oddziale poznałam dużo cudownych osób. Walczących, nie poddających się nowotworom.
Z niektórymi do chwili obecnej utrzymuję ciepłe kontakty: Grażynka, Alinka, druga Grażynka i inne kobitki. Dzielne matki, po troszkę brałam z nich przykład, wspierałyśmy się w trudniejszych momentach. Było mi trudniej, gdyż jeżdżę na wózku, ale pomagała mi Margolcia. Niektóre osoby nie dały rady…Pokonał je rak…To były trudne momenty dla mnie…Odchodzili cichutko, w nocy, żeby nikomu nie robić problemu… Szpitalne trumienki, ostatnie pożegnanie…Nie można opisać tego żalu…
Bardzo miłym zaskoczeniem była moja rehabilitacja na onkologii przez fizjoterapeutę Rafała. Super chłopak, z sercem zaangażowany w swoją pracę. On pierwszy uwierzył, że może mnie postawić samodzielnie, że dam radę. Rehabilitował mi nogi, stopy, przychodził nawet w soboty, abym nie straciła ani minutki. Gdy bardzo źle się czułam opowiadał mi o mięśniach, które mam przykurczone, które można jeszcze rozruszać, popracować nad nimi.
Często przyjeżdżała do mnie rodzinka. Zabierali mnie na dwór, żebym się dotleniła.Pomimo gorąca i żaru z nieba ubrana byłam w długie rękawy i długie spodnie,
a dodatkowo ogromniasty parasol ogrodowy, aby żadne promienie słoneczne nie dotykały mojej skóry. Za szpitalem było pole i las.
- Mamusiu, dlaczego te truskawki są takie małe? Jakieś niedorobione czy co?
- Kluseczko, przecież to poziomki!
- Jakie poziomki?
Moja nastolatka pierwszy raz widziała jak z krzaczka można zerwać najprawdziwsze poziomki. Ale uśmialiśmy się z niej.
Te sześć tygodni upłynęło może nie za szybko ale z różnymi przebojami. Zmęczenie było przeogromne. Lekarz nie pozwolił wrócić do zadymionego Głogowa, tylko bezpośrednio w góry lub nad morze.
W góry na wózku to nie bardzo, musieliby chyba mnie na plecach nosić. Ale moja cała rodzinka od razu załatwiła i zrzucił się na mój pobyt nad morzem…




Link do mooich pierwszych niezdarnych kroków.
https://youtu.be/MRk7Fy7swlc

2 komentarze:

  1. Pani Joasiu, również byłam w Wałbrzychu na radioterapii ale miałam to szczęście , że mogłam mieszkać poza szpitalem. Zatem bardzo dobrze rozumię Panią co to są naświetlania i strach przed nimi. Mimo wszystko bardzo dobrze wspominam tamten okres. W czasie takich zawirowań w życiu poznajemy czym dla nas jest rodzina i przyjaciele, i co naprawdę te słowa znaczą. Cały czas trzymam za Panią kciuki i trzeba wierzyć, że " niemożliwe staje się możliwe ". Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. anian23,
    Masz całkowitą rację. Rodzina- cóż bym bez niej zrobiła. Bardzo się cieszę, że miło wspominasz radioterapię. Moja niestety bardzo ciężka i trudna była. Ale nie załamuje się. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń